Strona:Selma Lagerlöf - Jerozolima cz. I.djvu/280

Ta strona została przepisana.

nie stare, pomalowane cudownie na czerwono i złoto, a należna do tego uprząż przyswojona była wełnianemi, pstremi kutasami i białemi ślimakami.
I znów zdawało się matce Stinie, że widziała, jak starzy Ingmarsonowie nadjeżdżali powoli temi staremi saniami. Powracali z zabawy, albo wracali z wesela, wioząc młodą małżonkę. „Ilu to dobrych ludzi wyjeżdża ze wsi teraz“, pomyślała.
Matka Stina miała takie uczucie, jak gdyby wszyscy przodkowie jeszcze po dziś dzień mieszkali we dworze, gdzie teraz cały ich dobytek i wszystkie ich wozy miały się rozejść na cztery wiatry.
„Chciałabym wiedzieć, gdzie jest Ingmar, i co odczuwa teraz“, myślała. „Jeżeli mnie jest już tak ciężko, o ileż ciężej musi być jemu na sercu“.
Dzień był tak piękny, że komisarz zaproponował, ażeby wszystko, co z ruchomości miało być sprzedane wyniesiono na podwórze, ażeby w pokojach nie było ścisku. Parobcy i dziewki wynosili więc skrzynie i szafy, pomalowane w tulipany i róże. Wiele z nich stało od kilku stuleci w garderobie, w niezamaconym pokoju. Wynoszono także srebrne imbryki i konwy, starożytne miedziane kociołki, kołowroty i maszyny do kremplowania i wszelkiego rodzaju przybory tkackie.
Dokoła tych wszystkich przedmiotów groma-