Strona:Selma Lagerlöf - Jerozolima cz. I.djvu/67

Ta strona została przepisana.

„Jeszcze i nasz most wkrótce zabierze! Tak, tak, z pewnością!“ mówiły dzieci. Trwożyły się trochę, przeważała jednak uciecha, że mogły przypatrywać się tak dziwnym rzeczom.
Nagle nadpłynęła wielka jodła z korzeniami i gałęziami, za nią zaś żeglowała osika o białawym pniu; z brzegu widać było, że grube gałęzie miały wielkie pączki, które w długiej kąpieli nabrzmiały. A tuż po za drzewami ukazał się mały wywrócony dach stodoły. Był jeszcze pełny siana i słomy i pływał na daszku swym jak czółno.
Gdy zaś zaczęły na wodzie ukazywać się takie rzeczy, wtedy i wśród dorosłych zapanowało wzburzenie. Zrozumieli teraz, że tam gdzieś dalej na północ, rzeka musiała wystąpić z brzegów i pospieszyli na wybrzeże z tykami i hakami, aby wyciągnąć na ląd sprzęty i budowle.
Daleko na północ, tam gdzie okolica mało była zaludniona i mało uprawna, stał Ingmar Ingmarson samotnie nad brzegiem rzeki. Miał już teraz blisko sześćdziesiąt lat, a wyglądał jeszcze starzej. Twarz miał grubo porysowaną i pomarszczoną, grzbiet pochylony i wyglądał tak samo niezgrabnie i nieporadnie, jak przedtem.
Stał oparty o długi i ciężki hak łodzi i ociężałym, sennym wzrokiem wodził po rzece.
Rzeka szumiała, huczała i płynęła przed nim dumnie, wraz z całą swą zabraną z brzegów zdobyczą.