Strona:Selma Lagerlöf - Jerozolima cz. II.djvu/282

Ta strona została przepisana.

Pani Gordon otrzymała od właściciela domu doskonałe konie. Z szybkością lotu przejechała przez równinę Saronu a potem między pagórkami aż do gór Judejskich.
Gdy już zaczęło świtać, powóz wjeżdżał właśnie na długie wzgórze, leżące przed starem gniazdem zbujeckim Obu Gosz. Była bardzo niezadowolona z siebie że tak łatwo dała się nakłonić do powrotu, ten chłop, który nie znał stosunków, nie był przecie dość zaufania godny, aby się do niego stosować! Kilkakrotnie myślała już o tem, aby przerwać podróż i wrócić do Jaffy.
Gdy minęła szczyty długiego szeregu pagórków i zjeżdżała znów na dolinę, spostrzegła człowieka siedzącego przy drodze. Podparł ręką głowę i wyglądał jak gdyby spał. Lecz gdy powóz przejeżdżał, spojrzał w górę i pani Gordon widziała, że był to Ingmar Ingmarson.
„Wszak to nie możliwe, żeby już tak daleko zaszedł?“ pomyślała. Kazała zatrzymać wóz i zawołała Ingmara, a gdy Ingmar poznał jej głos ucieszył się niezmiernie. Wstał szybko, pytając: „Czy pani w drodze do kolonii?“
„Tak“, odrzekła pani Gordon.
„To doskonale“, rzekł Ingmar. „Musi pani wiedzieć, że byłem właśnie w drodze po panią, ale potknąłem się i skaleczyłem się w kolano, i musiałem tu przesiedzieć całą noc“.