Strona:Selma Lagerlöf - Jerozolima cz. II.djvu/57

Ta strona została przepisana.

W długich czółnach siedzieli ludzie wyglądający tak uroczyście i poważnie, jak ludzie w rodzinnej jego wsi, gdy zatrzymywali swe czółna, przy placu w pobliżu kościoła.
Bo nie mógł w pierwszej chwili zrozumieć, tego co widział. Znał wszakże wszystkie te twarze, „Czy to nie Tims Halfvor“? pytał się. „Czy to nie córka Ingmarów, Karina? A to, czy nie Birger Larson, ten który tam w kuźni przy drodze robił gwoździe“?
Bo oddalił się był myślami tak daleko, iż trwało to dobrą chwilę, zanim pojął, że byli to pielgrzymi z Dalarne, którzy przybyli do Jaffy o kilka dni wcześniej, niż ich się spodziewano.
Stał w swej łodzi, wywijał ręką i wołał: „Dzień dobry“! Ci ludzie spokojni w łodziach spojrzeli w górę, spojrzeli po sobie i poruszyli lekko głową na znak, że poznali go. Ale Bo miał uczucie, że źle postąpił, iż przeszkodził im w tej chwili. Nie wypadało im teraz myśleć o czem innem, prócz o tem, że przybyli już do ziemi palestyńskiej.
Lecz Bo nie widział nigdy czegoś piękniejszego, od tych twarzy surowych. Poczuł zarazem radość i smutek. „Widzisz, takich to ludzi mamy w domu“, pomyślał i tęsknota wzrosła w nim tak potężnie, że byłby się chętnie rzucił w morze, aby odzyskać swe złotówki.
Galkiem z tyłu łodzi siedziała dziewczyna, która