Strona:Selma Lagerlöf - Legendy o Chrystusie (tłum. Markowska).djvu/54

Ta strona została uwierzytelniona.
—   50   —

nie zapomnieć nikomu z tych, co ją widzieli. Jasność była taka, że niebo, które się zwykle oczom niby sklepienie mocne widzi, zdało się głębią przezroczą i rozkołysaną niby morze. Fale światłości wznosiły się i opadały, a gwiazdy, niby twory żywe, płynęły przez głębiny, to na powierzchni, to wewnątrz tych fal świetlistych.
Wysoko, wysoko i daleko bardzo dojrzały przecież oczy trzech mędrców coś ciemnego. Ukazało się i pruć zaczęło przestrzeń niby kula, bliżej wciąż było i bliżej. A w miarę zbliżania, zaczynało rozświetlać się tak, jak rozświetla się róża — oby Bóg sprawił, by powiędły wszystkie! — gdy z pączka rozkwita. Rosło to i rosło, ciemna osłona opadała zeń powoli, światłość biła z jego wnętrza niby cztery jasne płatki kwiatu. Aż nareszcie spuściło się tak nizko, jako najbliższe gwiazdy, i zatrzymało w przestrzeni. Listek po listku wywijała się z ciemnej osłony światłość różowa, aż z niej zupełnie ciemność opadła i światło, niby gwiazda cudna, śród gwiazd zajaśniało.