Strona:Stanisław Przybyszewski - Poezye prozą.djvu/46

Ta strona została uwierzytelniona.

Na dworze, po gorącym dniu, padał deszcz. Bezmyślny, melancholijny deszcz. Z nieubłaganą zajadłością smagał ziemię długimi, brudnymi sznurami, roztapiał ulicę w błoto, — nietylko ulicę, gorzej: duszę... Znękane obrzydzenie, beznadziejny wstręt.
O Boże!



Straszne było, gdy go tęsknota za nią napadła. Sto razy to gorsze, niż wszystkie tęsknoty całego jego życia za tą wielką miłością, której szukał, ale wówczas jeszcze nie znał...
Teraz wszakże, gdy nieustannie czuł ją wokół siebie, gdy jej uśmiech wświecał się mu w żyły, jej spojrzenie całowało jego źrenice...
Nocami tarzał się w gorączce. Szał rozpierał mu serce. Czuł, jak mu do krtani rosło z dzikiem strachu uczuciem, jak mu w skroniach pulsowało, jak krzyczało i wyło rozpacznie... Wyskakiwał z łóżka, ręce latały mu w błędnym niepokoju, ciało drgało, głowa płonęła: o porwać ją i całą wieczność mieć przy sobie.
Rzecz była niewątpliwa. Musiał się zabrać do pracy. Musiał wziąć się do swego wielkiego dzieła, które