Strona:Stanisław Przybyszewski - Poezye prozą.djvu/54

Ta strona została uwierzytelniona.

A tuż ujrzał się w szerokim płaszczu, podbitym gronostajami, olbrzymie złote łańcuchy zwieszały się z jego szyi, na jego głowie spoczywała złota korona królewska.
Padła przed nim na kolana drżąca, pokorna, a w obliczu niezliczonego tłumu włożył jej koronę królowej na jasną główkę.
A w tej chwili rozdźwiękło wesele, jak gdyby morze ziemię poślubić miało, rozbrzmiały dzwony, zarykły armaty, a naród rzucił się w proch i uwielbił potężną, dumną parę królewską.
Teraz już nie walczył.
Trzeba tylko jeszcze zawstydzić szatana, żeby nigdy więcej nie odważył się wychylić swej potwornej głowy.
I drżącą ręką narzucił parę słów na papier.
„Nie czekaj dłużej jednej chwili. Sprzedaj swoje klejnoty. A to starczy na kilka pierwszych miesięcy. Zyskamy na czasie. Przy tobie będę pracował, przy tobie i razem z tobą jestem silny i jestem w stanie do każdej pracy, ale na razie niema innego wyjścia. Jeźli mnie kochasz uczyń to. Śpiesz się, bo inaczej zmarnieję. Ale nie mogę dłużej znieść tej tęsknoty i bólu, nie mogę czekać dłużej.“
I długo w majestatycznej pewności i spokoju patrzył przez okno.
Dzień przebrzmiał, smutny zmrok rozlał się na niebie, a wierzchołki kasztanów złocił ostatni odblask stygnącego słońca.