ły na niego jak grad, słyszał jak pędzi za nim jakiś dziki, czarny potwór.
Już pozostawił przedmieście poza sobą już ucichł wrzask wielkiego miasta, zdawało mu się, że widzi czerwoną latarnię pociągu, widział ją dokładnie, jak migotała w pobliżu szatańskim ślepiem, słyszał wyraźnie szyderczy głos: napróżno, napróżno... ale nic go wstrzymać nie mogło, siły jego olbrzymiały, a nogi zaledwie ziemi dotykały.
Szał począł go ogarniać.
Przedziwnie pięknie.
Jego myśli splątały się w błędne koło, ścieśniały się, zwiły się w kłębek, to znowu się rozszerzały, coraz większe zataczały linie, rozprężały się w olbrzymie koła — coraz większe, coraz szersze. Niektóre pękały w tem naprężeniu i wyskakując pryskały skrami, rzucały się ku niebu jak ogniste błyskawice i zamierały, sycząc gdzieś po za krańcem nieba.
A wpośród tego koła rozszalałych myśli, tańczyły dwa nowo wylęgłe, niekształtne wyrodki jego duszy, tak, jak na klepisku stodoły tańczą dzieci w kole dorosłych, w czas dożynku.
Cały świat wpadł w ten straszny wir tańca i szału.
Domy tu i owdzie po drodze porozrzucane, zbiły się w jeden czarny, szalejący pas, drzewa kołowały wkrąg
Strona:Stanisław Przybyszewski - Poezye prozą.djvu/73
Ta strona została uwierzytelniona.