Strona:Stanisław Przybyszewski - Powrót.djvu/105

Ta strona została uwierzytelniona.

I, jakby z pod ziemi wyrósł, wyprostował się nagle przed nim ordynans jego — Wojtek.
— Chodźmy teraz, mruknął Oksza i dźwignął się z ziemi...


III.


Już dawno uszli za obóz.
Z początku bitą, dobrą drogą, potem ścieżynami przez błotnistą łąkę, przeciętą szerokim rowem.
Dostali się do małej wioski, którą zajęła jedna kompania przednich czat oddziału Ponikły. Oksza otrzymał tu kilkunastu ludzi, z których co pół kilometra pozostawiał dwóch na straży, aby przy swoich wywiadach nie stracić łączności z głównym obozem i módz go w każdej chwili zaalarmować — dotarł do następnej osady, w której ukryło się kilka plutonów doborowego żołnierza, który dniem i nocą przeszukiwał całą okolicę wokół i tu porozstawiał gęstą siecią po dwóch po trzech czatowników, wydał hasła, surowe rozkazy, dobrotliwe rady, gorące słowa zachęty, paru słowami wpoił w nich przeświadczenie niezmiernej ważności posterunku na którym stoją, a gdy już tak z pieczołowitą oględnością sobie zabezpieczył drogę pewną, na której w najszybszym czasie wieści o swoim wywiadzie do głównej kwatery mógł dawać, wyruszył na czele tych pięciu, których wziął z sobą z głównej kwatery, w mozolną niebezpieczną drogę.
Zmrok zapadał, ziemia wilgocią się pociła, ale tak już byli znużeni długą drogą wśród najcięższego upału, a czekała ich teraz nierówne trudniejsza droga przez głębokie moczary i torfowiska, że Oksza, chcąc nie chcąc, nakazał krótki spoczynek.
Głowa go strasznie łupała, ale na to nie zważał — przeciwnie, zdawało mu się, że jasność, jaką się góry i świat cały w śnie jego palił, przesyca go coraz więcej — przytem był