Zastanowił się nagle i ryknął gorzkim śmiechem: nigdy nie myślał, że człowiek do tego stopnia oszukiwać się może: teraz nagle to obłudne uniewinnianie siebie samego, że ktoś mógł go zaprzepaścić — a hańba — a pośmiewisko! — żeby ona to zrobić mogła!
„Trop de reverance!“
Sam wszystko niszczył, aby w tych miejscach, gdzie najkrwawszy wstyd przeżywał, kamień na kamieniu nie pozostał, sam wyzbywał się tego kawałka ziemi, na której jej noga postała, sam podrzynał korzenie swego bytu: sam to robił, bo bezustanny wstyd go dławił, że ten „przebujny zamorski kwiat“ mógł mu zachwaszczać jego świętą ziemię.
Poco się okłamywać, poco się tak niecnie poniżać przed sobą samym, że ta obca pani mogłaby mu jego ziemię zaprzepaścić?! Sam — sam, w bezmyślnym, głupim rozpędzie oszołomienia się i zagłuszenia sprzeniewierzył się całej wielkiej tradycyi swego rodu, która go tak silnie z ziemią jego wiązała...
Dobrze ci tak! Dobrze! czemu ci więcej sił nie stało, by przetrwać? — powtarzał zaciekle.
A równocześnie czuł jako jakiś rodzaj ekspiacyi tą ciężką mękę, te wszystkie tortury, tę straszną duszną rozterkę, jaką teraz przechodził.
Ale zacóż cierpi Pola?! — Ona, która tu nic nie zawiniła! To doprowadzało go do najcięższej rozpaczy. — Jak jej to powie?
Szli coraz wolniej.
A jej dusza lodem się ścinała: Kiedyż wreszcie przemówi? Czyżby tak mało ufał jej miłości, że lękał się jej powiedzieć to, już[1] dawno kochającem sercem przeczuwała? czyżby nie odczuwał, jaką mękę przeżywa, gdy widzi ten głuchy, milczący ból, jaki go trawi?!
A on aż nadto dobrze słyszał bezgłośne wołanie jej duszy:
- ↑ Najprawdopodobniej przed już brakuje zaimka co.