Strona:Stanisław Przybyszewski - Powrót.djvu/33

Ta strona została uwierzytelniona.

zionego siana — świerszcze skrzypiały w co dopiero skoszonej potrawie łąk, żaby rechotały w małych, zamulonych stawach i w skisłych moczarach, księżyc roztoczył na niebie całą swoją świetlistą tarcz, znowu tonął w zawłokach przejrzystych chmurek i znowu wypływał — nad parowem, wzdłuż którego stępa jechali, zwieszały się po zboczach ciemne dąbrowy, a pomiędzy ich czarnymi zwałami przesiewało się w dół to wiecznie tajemnicze, nęcące niepojętą tęsknotą światło miesiąca i srebrzyło dyamentową rosą w dole płynącą rzeczkę, popręgowaną czarnemi cieniami zwieszających się nad nią gałęzi wierzb i krzaczastych głogów.
Zsiedli z koni, bo zdawało im się, że mącą tą świętą ciszę jakiejś głębokiej, skupionej mszy całej ich ziemi, że przerywają jej podzwonne pacierze, że strudzona znojną pracą dnia nie będzie mogła spokojnie zasnąć pod dzwoniącemi kopytami końskiemi i dopiero, gdy wyszli na bitą drogę, gnali co koń wyskoczy, przed się do poblizkiego miasteczka, zawsze na oścież otwartego dla ościennych wielmożów.
A ten rozkoszny powrót w nocy księżycowej: konie bokami się o siebie ocierały: jechali wolno, coraz wolniej, a nagle przegięli się ku sobie w krótkich gorących całunkach, w szybkich, a zwinnych uściskach...
Hej! Hej!
Pola!
Znowu gorącą falą miłości przelał się ukrop krwi w jego żyłach, spojrzał niespokojnie na zegarek i znowu przebiegał niestrudzenie wszystkie pokoje, ubierał się w palto i znowu je zdejmował, bo lękał się, że się gdzieś na ulicy miną, że Pola przyjdzie do domu, go nie zastanie i gotowa biedz go szukać.
Palił jednego papierosa po drugim, przyciskał rozpalone czoło do szyb, deszczem ociekających, a nagle się zastanowił:
Zdobyć z powrotem ten szmat ziemi, który był zaprzepaścił,