gradem kul swoich towarzyszy i spojrzał za kulisy, odgraniczające życie jednostki od śmierci jego.
Było, jakby to wszystko, co wokół niego się rozgrywało, wcale nie On widział — On! śmieszne, że sobie w tej chwili swoje nazwisko przypomnąć musiał — on Nieczuja: jego własne Ja zapadło się w bezdennej czeluści czegoś, co całkiem do niego nie przynależało — co obejmowało, schłaniało ich wszystkich tu razem — ten mały na zagładę wydany batalion — nie! głupstwo! całe regimenty, całe dywizye, naród cały.... Tu nie stała jednostka przeciw jednostce — to były dwie przepotężne wole dwóch narodów, które w tytanicznych zapasach się z sobą zmagały, dwie wole, które, co najszlachetniejszego tu i tam w narodzie żyło, do życia w tej zaciekłej walce powoływały...
— Schyl Pan łeb do stu piorunów, wszystkie kule na pana lecą! słyszał jakiś pioronujący głos za sobą.
Przykucnął, pomacał się: kula kawałek ucha mu oderwała.
— Daj Pan lunetę — towarzysz Pana opatrzy...
Machnął ręką, ale rozkazu nie posłuchał: całą duszę wepchnął teraz w szkła lunety — wytężył w trójnasób siłę swego wzroku.
Tam w dole coś zdumiewającego się działo!
Linia nieprzyjaciela się wygięła — tu i ówdzie powstawały luki, ale w tej chwili wypełniane zostawały. Nieprzyjaciel zasypywał nędzną forteczkę ulewą kul, a gdzie tylko atak jął słabnąć, pojawiał się kapitan na czarnym, dzikim ogierze, wywijał szablą, zagrzewał szeregi, pędził je naprzód, objeżdżał je z tyłu i z boku: był wolą i duszą tych wszystkich, którzy się darli pod górę, by garstce obrońców krwawe wesele sprawić.
Nieczuja zapalił się tym widokiem: toż to właśnie, że jednostka zdołała się wywlec z ciasnej nory egoistycznych pragnień, użycia, dostatku, lęku przed śmiercią, że zdoła zapom-
Strona:Stanisław Przybyszewski - Powrót.djvu/64
Ta strona została uwierzytelniona.