Strona:Stanisław Przybyszewski - Powrót.djvu/66

Ta strona została uwierzytelniona.

czemże śmierć jego, czemże moja? Niewidzialnym, niedostrzegalnym zanikiem maluteńkiej komórki, którą jeszcze, zaczem zniknąć zdołała — już świeższa i żywotniejsza zastępuje....
Czemże krew wszystka jego, która teraz w gwałtownych pulsach gorączki przelewa się przez jego ciało i wstrząsa nim bezustannymi dreszczami? Przecież niczem więcej, jak tylko jednem mikroskopijnem ciałkiem w krwi całego narodu — i cóż z tego, jeżeli w kwintilionach miliardów ciałek tej krwi to jedno zaniknie?
— Pal! A szczędź naboje! — rzekł do młodego żołnierza, który obok klęczał i przypatrywał się bitwie jakby w jakiemś upojonem wniebowzięciu.
— Pal! Czego czekasz?!
Chłopak ocknął się i jakby się nagle w kogoś innego przedzierzgnął:
Twarz mu skamieniała, nabrała zimnego, krwiożerczego wyrazu.
Mierzył spokojnie, jak gdyby nadziewał nitkę w uszko igły i w garść ludzi, którzy w heroicznym wysiłku pragnęli wydźwignąć swego kapitana z piekła bitwy, szła jedna linia po drugiej, niezmordowana, druzgocąca z lufy karabinu już nie człowieka, ale precezyjnego automatu.
Już jeden zwalił się na twarz i zakrył sobą martwe ciało ubiegłej duszy szturmujących, drugi padł wznak, stoczył się z pochyłości w dół i zawisł, gdyby łachman na wystającym krzaku — trzeci puścił nagle uździenice, któremi napróżno tarmosił krwią żygającego bachmata, ugiął się w kolanach, rozczapierzył ramiona, załopotał nimi w powietrzu i zwalił się twarzą na krwią obroczoną szyję konia.
— Doskonale! — pochwalił Nieczuja.
Chłopakowi rozpromieniła się twarz w rozłunionem uniesieniu zapomniał teraz o całym świecie: jego oko rosło, potężniało, potrzebowało szerszego widnokręgu — wyprosto-