Strona:Stanisław Przybyszewski - Powrót.djvu/73

Ta strona została uwierzytelniona.

nokręgu — tam skąd niedawno jeszcze lał się grad niszczących granatów, coś tak nieprawdopodobnego, że myślał, iż to jakiś majak szatański.
W blasku zachodzącego słońca, które nie ślepiło, bo wyglądało jak olbrzymia, czerwoną, krwawą gazą zasłonięta tarcza ognista, ujrzał Nieczuja pędzącą przed się oszalałą czwórkę koni, wlokących za sobą ciężkie działo.
Jak huragan rzuciła się czwórka z góry w stronę ku dolinie. Przedni koń poślizgnął się i padł — tylne przewaliły się przez niego — jeden tylko jeszcze wlókł tą całą wierzgającą, duszącą się kupę swoich towarzyszy, ale w tej samej chwili, zwaliła się ciężka armata swojem olbrzymiem żelaznem cielskiem poprzez rwące się z ziemi w fantastycznych podrzutach i rozpaczliwych wierzganiach szamocące się konie, przewałkowała się miażdżąc przez nie, pociągnęła jeszcze kawałek ogromem swego ciężaru bezwładne, chaotycznie skłębione cielska i utknęła w jakimś wnęku wzgórza.
Jeden tylko jeszcze bachmat z boku harcował oszalały, wyrywał się w rozpacznej wściekłości z postronków, wierzgał z obłąkaną zaciekłością na wszystkie strony, targał w nadmiarze rozpętanych sił armatą, tratował cielska swych towarzyszy — wreszcie wspiął się w górę, tak że zdawało się, że w tył runie, rzucił się naprzód i w tym niesłychanym wysiłku zerwał powrozy, a sam począł biedz w obłąkańczym pościgu w dolinę.
Teraz Nieczuja zrozumiał:
Tam Rogosz pracował!
— Zwycięstwo na razie! — zawołał Ponikło — z tej strony niebezpieczeństwo nam nie grozi. Rogosz zdobył bateryę.
A i nieprzyjaciel, który w rozsypce i w panice wdrapywał się z powrotem na swoje pozycye, przystanął na chwilę skamieniały — zrozumiał, że baterya, pod której osłoną przed paru godzinami szedł do ataku, została jakąś szatańską mocą