Strona:Stanisław Przybyszewski - Powrót.djvu/97

Ta strona została uwierzytelniona.

znał prawie innej drogi — nie widział niczego innego prócz tych męczeńskich stacyi na swoją Golgotę: tu w tem miejscu wciągał na linie z troskliwą pieczołowitością słabszego od siebie Janusza — tu, stojąc na cypelku, który lada chwilę mógł się oberwać, podsadzał niższego od siebie Janusza, by mógł się pochwycić wystającego jakiegoś złomu — tu podawał mu swoją ciupagę, gdy Janusz obwisał na linie nad przepaścią, a skały uczepić się nie mógł — tak! tu aż do tego miejsca, w którem rozpoczynała się droga na najwyższy szczyt — jeden, jedyny szczyt, który mu teraz Szatan na dwa rozpołowił, by mógł na nim swobodnie swój czarci taniec Obłędu i Zbrodni wyskakiwać.
A może — zamyślił się głęboko — może to jego własne, szatańskie pragnienie tą turnię rozpołowiło? Może to jego zbrodnia rozłupała to, co było Jednią na dwie połowy? Może jego obłąkana zazdrość rozerwała przemocą i podstępem świętą syntezę, jaką stanowił Janusz i żona jego?!
Ha! ha! ha! zarechotał Szatan, a śmiech jego odbił się tysiącznem echem o tysiąc skał.
I tak bezustannie, wciąż i wciąż — na jawie i w śnie — wciąż od nowa w coraz to cięższym trudzie, w coraz straszliwszej męczarni, od której dusza siwieje i oczy bielmem zachodzą, odbywał tą kalwaryjną drogę aż do onego miejsca tuż pod najwyższym szczytem, gdzie stał on ruchomy kamień, a na którym był siadł niebaczny Janusz — nieszczęsny kamień, który podważony żelazną sztabą jego nogi, zatoczył się i spadł w głęboką przepaść, a Janusz, jakby nieprzewidzianie wyrzucony z szatańskiego siodła, wyleciał w powietrze, odbił się o nagą ścianę przepaścistej studni i runął na miazgę rozbity na dno, którego dojrzeć nie było można.
I tak niestrudzenie i bezpamiętnie wędrował Oksza po szczytach, turniach, iglastych wieżycach Dolomitów — prowadził Janusza za rękę, gdyby święty Anioł-Stróż, który pro-