Strona:Stanisław Przybyszewski - Requiem aeternam.djvu/45

Ta strona została uwierzytelniona.

łem niejasne wspomnienie, a przypomnieć sobie nie mogłem, coby to mogło być.
Było zupełnie ciemno; straszna, ciemna, jak czarna kotara gęsta noc, a na szybach łkał i zawodził w sobie skupiony deszcz.
Spektrum w mej duszy rozżarzało się coraz silniej.
Każda kreska dźwiękowa stała się osobnym bólem.
Delikatny, długi rząd z długimi przeźroczystymi palcami i ostrymi szponami.
I każda kreska żgała jak długie, aż do biała rozpalone igły w mój mózg, w regularnych odstępach, a każda wydobywała nowy oddźwięk bólu.
Czasami zdawało się, że igły stały się piszczałkami organowemi, na których w niesłychanych stodwudziestkach wygrywało coś straszliwą symfonię mąk, orgiastyczną kadencyą brutalnych delirii bólu.
Wrzasnąłem jak zwierzę, potem zacząłem krzyczeć — silniej jeszcze. Musiałem krzyczeć, zdwoiłem natężenie, jakie mnie krzyk ten piekielny koszto-