Strona:Stanisław Przybyszewski - Requiem aeternam.djvu/47

Ta strona została uwierzytelniona.

rzyłem sobie z niego krajobraz, tak miękki jak szeroki płaszcz, utkany z rozkosznych ultrafioletowych promieni; otuliłem się w niego, cały się w nim skryłem; było coprawda trochę smutno, ale to smutek dziecka, kiedy się już wypłacze: tysiąc ocząt figlarnych aniołków poczęły się uśmiechać — chwila, słodka chwila dziecka, gdy się uspokaja.
Było tylko trochę — troszeczkę — zimno.
Ryknąłem w obłędzie.
Schwyciła mnie szalona tęsknota za lodowatemi, trupiemi rękoma; wściekła tęsknota i chuć przerażająca, potworna. Szumiała, okrążała mnie apokaliptycznemi skrzydły, a musiałem ją przecież zabić, ubezwładnić, albo zahypnotyzować, uspić, pot lał mi się z czoła, zimny, wilgotny pot; miałem to uczucie, jakiego często doznawałem, gdym zimowymi rankami chodził do sali anatomicznej.
Wszystko było w porządku w mej głowie.
W agonii mego przestrachu popadłem w jakiś rodzaj fizyologicznego jasnowidzenia, widziałem krew moją, jak w szalonym pędzie biegła przez