Strona:Stanisław Przybyszewski - Requiem aeternam.djvu/48

Ta strona została uwierzytelniona.

żyły, widziałem całą gwałtowną pracę w każdej komórce i z przerażeniem czułem, jak rosło szalenie, bezgranicznie w wymiarach nie z tego świata.
Rozdzieliłem się; jak kapitan tonącego statku stałem na szczycie stacyi kontrolującej mej świadomości i patrzałem na rozszalałą walkę.
Teraz musiałem się sam do walki wmieszać i instyktownie począłem mówić, bełkotać, bez związku, aby się tylko ogłuszyć.
A z skłębionych, ochrypłych dźwięków mej mowy, wysłyszałem szydzące, dzikie okrzyki:
Hu, hu! Jestem ladacznicą Naną, siedzę na Muffacie, jadę i krzyczę:
Hu, hu! Wio, koniku, wio!
I coraz silniej i dokładniej czułem trupie ręce: jak długie kleszcze wysuwały się z jakiejś nory ku mnie, objęły mnie żelaznemi obcęgami, i poczęły mną targać, szarpać, rwać — ciało moje to się poddawało, to znowu gwałtownie opierało, wyrywałem się, ale nic nie pomagało. Padłem w znak, to mnie znowu coś na nogi stawiało, i tak krok za krokiem, w strasznych podrzutach, podskokach,