Strona:Stanisław Przybyszewski - Requiem aeternam.djvu/49

Ta strona została uwierzytelniona.

w kurczowych wysiłkach, a w końcu w bezsilnym oporze zatoczyłem się do bocznego pokoju.
W ponurem świetle jarzących się gromnic leżał w trumnie trup kobiecy.
Gromnice dogorywały; światło było niespokojne, pryszczało i drżało i rzucało dziwne cienie na twarz kobiety.
Przykucnąłem, a w rdzeniach włosów poczułem kłucie jak od szpilek na całej głowie.
Było coś w jej twarzy, co mnie przyciągało i do ziemi przykuwało. Na twarzy, grą światła pocentkowanej jak skóra tygrysia, ujrzałem nagle straszną wizyę: szeroko rozdziawiona paszczęka grzechotnika, z dziwnie latającym, długim językiem. Słyszałem dokładnie jadowity syk — a może ja sam syczałem.
Przypadłem do ziemi jak zwierzę, na śmierć zranione; chciałem się sam w siebie przepaść, chciałem się pod ziemię skryć — ale oczu oderwać nie mogłem: musiałem patrzeć.
Połączenie pomiędzy trupem a mną było tak silne, że czułem, jak mi potężne galwaniczne