Strona:Stanisław Przybyszewski - Requiem aeternam.djvu/56

Ta strona została uwierzytelniona.

straszliwy, wykrzywiony uśmiech ohydnej lubieży przeczołgał się po jej twarzy.
A nagle począłem skrzętnie pracować. Podniosłem wreszcie powiekę, ale palce moje zsunęły się po twarzy, błąkały się po niej, zdjął mnie paroksyzm gorączki, pracowałem obcemi rękoma, miałem uczucie, że głowa mi się oderwała i wyleciała za okno, śmiałem się i krzyczałem, a wyrazy moje odbijały się od ściany i zasypywały mnie gradem kamieni — całowałem jej twarz, kąsałem ją, wssałem się w jej ciało i nagle wgryzłem się wściekłymi zębami, z krwawą pianą na ustach w jej pierś.
Szarpałem, gryzłem trupie ciało, straszliwy śmiech, w którym się każdy nerw w konwulsyach bólu szarpał i kurczył, rozpierał mi piersi — a naraz potoczyłem się i padłem wznak.
Stało się coś straszliwego.
Umarła kobieta powstała w trumnie w upiornym majestacie i z szerokim ruchem rąk uderzyła mnie z gwałtowną, przerażającą siłą obydwiema pięściami w piersi.
Odleciałem daleko bez — przytomności.