Strona:Stanisław Przybyszewski - Requiem aeternam.djvu/64

Ta strona została uwierzytelniona.

się świata, obtańczyć słońce olbrzymimi kręgi w opętanej taranteli.
I znowu cisza.
Cicha, miękka, letnia błogość. Upojona rozkosz, co się kołysała na ciemnoniebieskiej, zwiewnem złotem obszytej toni.
Zgrzyt, piekło, wybuch tysiąca geyzyrów.
W głowie rozszalał się obłąkany taniec Wita, i gdyby obcą siłą gwałtownie poderwany, stanąłem wyprężony jak w skurczu.
Czułem, że mięśnie twarzy boleśnie się skurczyły, tak że czułem głębokie kłucie rozpalonych szpilek, a szeroką męką rozwarte oczy zdawały się z orbit wypływać:
Stałem w rogu pokoju, z rewolwerem przy skroni i dyszałem.
Nie rób tego, nie rób tego! nie, nie! Na Boga nie! tylko tego nie!
Odetchnąłem głęboko:
Boże, jakżeż można się tak przerazić, to przecież nie ja, to czarny paletot co wisiał w rogu, na ścianie.