Strona:Stanisław Przybyszewski - Requiem aeternam.djvu/69

Ta strona została uwierzytelniona.

Nie myślałem o niczem, wyprężałem się tylko coraz wyżej, rosłem, potężniałem w straszliwym majestacie mego spokoju i ciszy, w groźnem, ponurem, przemożnem pragnieniu śmierci.
Jakieś dalekie wspomnienie prześlizgło się cichem jaśnieniem przez moją głowę.
Ujrzałem się naraz w kościele wiejskim. Ponury pół-zmrok. Gromnice jarzyły się tępym blaskiem, jak płonące oczy, co napróżno starały się przedrzeć woniejące mgły kadzidła, co z trybularza w szerokich pasmach płynęły ku monstrancyi. Wżerały się do połowy w gęste tumany a potem rozlewały się i syciły mgły kadzideł jasnem złotem, tak jak pierwsze promienie słońca sycą blaskiem opary, powstające z dymiących się łąk jesiennych.
Zaraźliwa choroba wyniszczyła połowę ludności, i co wieczór zbierał się lud w kościele, rzucał się na krzyż i ryczał i wył w śmiertelnych potach trwogi i rozpaczy:
„Od powietrza, głodu, ognia i wojny zachowaj nas Panie.“