Strona:Stanisław Przybyszewski - Requiem aeternam.djvu/74

Ta strona została uwierzytelniona.

w sól przemienione, pnące się z oddętemi cielskami ku straszliwej Sodomie nieba.
W oczach moich prysnął grad deszczu siarczanego.
Szeroka, płomienna bruzda rozdarła niebo na dwoje, jakieś słońce zagasło, zpurpurowiało jak czarna, zgangrenowana rana — drży, trzęsie, obrywa się, spada i rwie za sobą cały łańcuch gwiazd.
A z rozdartego nieba widzę w obłokach siarki i ognistej lawy rozpustną twarz z przymkniętemi, mrugającemi oczyma; usta otwarte jak w krzyku najwyższej lubieży, a włosy rozwarkoczone poprzez niebo jak wściekłe komety ogniste. —
A z rozdartego nieba wydzierają się kobiece ręce, straszne, bezcielesne, ręce co ku mnie się wyciągają. —
I z rozdartego nieba wyrasta apokaliptyczna nierządnica — okrąża mnie w szerokich kołach — już chwyta, obejmuje mnie; wyrywam się, padam na ziemię, walczę, szarpię się z nią — piana krwi burzy się na moich ustach: