Aż wreszcie nie napadał już Hołowacz, nie potrzebował sam napadać. Siedział na Gutyn Tomnatyku i budował swoje skalne siedlisko, a tylko junaków posyłał z nożem opryszkowskim, który zwano czepełykiem. I wówczas pan, do którego posłano czepełyk, składał okup, albo też — stosownie do wezwania — zaprzestawał prześladować ludzi, albo nawet opuszczał swój dwór i przenosił się w najkrótszym czasie na inne miejsce. A hajduk niecnota uciekał, krył się i jeśli mógł, szukał sobie służby w innej okolicy, gdzie go jeszcze nie znano. O tym czepełyku opowiadają jeszcze następującą zabawną rzecz. Raz podczas pobytu w jakimś miasteczku węgierskim Hołowacz natknął się na malarza herbów i szyldów, który wykonywał zamówienia dla cechów, mieszczan, dla rycerzy. I wtedy Hołowacz kazał mu na małej tarczy, którą potem przytwierdził do czepełyka, namalować obraz — tyłka, na znak pogardy dla panów, do których ten czepełyk posyłał. I był ten czepełyk z wizerunkiem tyłka, w niezmiernym respekcie u wszystkich, którzy krzywdzili naród.
Nigdy już potem opryszki nie mieli takiej władzy jak za czasów Hołowacza, bo jeszcze nie umiano się bronić przeciw nim, a tym mniej nie myślano o tym, żeby ich wyniszczyć.
A potem korciło Hołowacza, aby więcej świata zobaczyć. Wędrował komunikiem, jak gdyby pocztem rycerskim daleko, a wszędzie, dokąd wszedł lub wjechał, a zobaczono postać olbrzyma, ludzie ustępowali mu z drogi. Ale Hołowacz po tych wędrówkach jak gdyby się zmęczył wojowaniem. Nie, aby nie miał sił. Tylko im dalej zapuszczał się w któryś z tych krajów, po których wędrował, im więcej odkrywał miast, miasteczek, im więcej widział zamków i grodów, o których dotąd nawet nie słyszał, dziwnie monotonny, pusty i beznadziejny wydał mu się ten świat. Przed nienawiścią i ślubem pomsty stawały jakby niezliczone wojska, wyrastały jakby pola burzanów bez końca. Wszędzie panowie i panowie. Wszyscy oni stanęli do takiej służby, że tylko nosem pociągnąć, to już wiadomo co trzeba: ścinać ich i rąbać. Ale któż tu wydoła i kiedy? Bo po każdym wyciętym burzanie zaraz rozkrzewią się dwa albo cztery i to bardziej krzaczasto. Zanim wyrąbiesz, zaburzanią inne. Do zdrady wciągną. Zdrada, pokłony aż do ziemi przed tymi, co możni, i niepewność: jedno obok drugiego oko zezowate. Aż wyłażą z zezowania! To widział Hołowicz na co dzień.
Najgorsze ze wszystkiego, że zło tak pomieszane z dobrym, iż nie mógł żadną miarą odwikłać. W niejednym biedaku sie-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/206
Ta strona została skorygowana.