Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/228

Ta strona została skorygowana.

ka dola chłopska, głucho znosząca życie bez jutra, beznadziejny trud, a czasem głód. Nie można wyjść nawet z kozami za płot, bo to cudzy grunt. A na dalekich, bezkreśnych połoninach — przestwór, wolność, trawy bez końca i wielka przeszłość przyczajona, wyglądająca ze skał i komór.
Kiedy już podrósł Ołeksa, znów przyszedł stareńki dziadek na połoninę. Mały, skurczony, wyschły jak liść jesienny, cały żółty jak kość. I włosy nawet miał nie białe już, lecz jakieś pożółkłe. Śmiał się stary zagadkowo, chichotał, gdy zobaczył Ołeksę, a w końcu powiedział mu te słowa: gdy zobaczy cztery orły, krążące nad górami, aby się nie ważył strzelać do nich, lecz by szedł za nimi ciągle i bez przerwy, aż usiądą. I wtedy znajdzie swą dolę. Nic więcej nie chciał mu objaśnić. Odszedł drepcząc powoli, mrużąc oczy, śmiejąc się radośnie i chichocząc.
Więc Ołeksa wypatrywał na niebie orłów. Gdy tylko gdzie zoczył orła przelatującego, zrywał się gotowy do pochodu. Znosił nawet spokojnie obelgi i poszturkiwania murgi-wataha, gdyż nadzieja wstąpiła weń od tych słów i dziwnego spojrzenia starca.
Ale tego lata nie zjawiły się orły.
Aż następnej wiosny, skoro tylko pochód połoniński się zakończył, gdy zapalono w końcu żywą watrę, usłyszał Ołeksa gdzieś daleko za połoniną kwilenie i klekotanie. Z daleka zza Gutyna ledwie dostrzegalne leciały cztery orły. Krążyły nad każdą połoniną, nad lasami i zworami, jakby czegoś szukały, zawracały, znów krążyły i z wolna, zataczając wciąż kręgi powrotne, leciały w kierunku Czeremoszu. Ołeksa zaśmiał się cicho sam do siebie, zebrał się w jednej chwili, porzucił wszystko i poleciał w dół ku Bystrzecowi, zdążając nad Czeremoszem ku pasmom Kryntej.
Tymczasem zebrały się chmury i strumieniami spadły pierwsze obfite ulewy wiosenne. Zagrzmiało naraz ze wszystkich stron. Chmury szły od zachodu, południa i wschodu, jakby wojska oskrzydlające, zderzając się nad górami. Orły leciały z biegiem Czeremoszu i zniknęły gdzieś nad Jasienowem, na Pisanym Kamieniu. Połoniny zatonęły w mgłach i płaszczach deszczowych. A ptak zwany słotiennykiem monotonnie świstał i jęczał po lasach, wydając dźwięk — jak to czyni i dziś — jak gdyby pompował wodę z głębokich krynic chmurowych.
Ołeksa przeczekał najgorszą tuczę w jaskini wysoko na Sy-