Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/238

Ta strona została skorygowana.

życem i arabskimi literami, ów kindżał kaukaski z pochwą, wybijaną drogimi kamieniami, tamten srebrną, oksydowaną karabelę szlachecką z łacińskim napisem i Matką Boską Częstochowską. Drewniane tarnice na koniach inkrustowane były czasem masą perłową i złotem, uzdy złocone. A na każdym koniu przez szyję przewieszona strzelba krzesana, gotowa do strzału.
I pieśń śpiewali, sławę młodziutkiemu wodzowi — Panu Doboszowi — zgubę Panom — a jasną dolę narodowi.
Dobosz zaś jechał na pańskim koniu wronym ze śnieżną grzywą, białą gwazdką na czole i białym kędzierzawym ogonem. Także też nad kopytami miał koń białe obrączki na nogach. A był to koń tak głośny, że gdy zarżał na Czarnohorze, to nad Czarną i Białą Rzeką było go słychać. Zwano konia tego Chmurą, czasem Chmurką Gromową.
Mimo młody wiek Dobosza wołano nań czule i z ufnością: „diedyku“, Tatulu. Marzeniem tych młodzieńców i ludu całego stał się Dobosz, wczoraj jeszcze wyrostek, biedny kozaryk, teraz już hetman górski, wódz, tworzący ciągle nowe oddziały i wysyłający je na wszystkie strony, by zwozili na Czarnohorę skarby i przyprowadzali karawany z ładunkami złota, zagrabionymi z kas, z kopalń złota, z zamków i dworów pańskich. Ocknęła się śpiąca Wierchowina. Prastare płaje, gościńce przedhistoryczne, pustkowia, i dzisiaj głuche i nieuczęszczane, zaroiły się zbrojnym ludem, jak za wędrówek Daków lub Gotów. Wszędzie po górach gorzały watry bez ustanku, dając sygnały. W ogromnych kotłach zawieszonych połonińskim sposobem na berfełach, haczkach drewnianych do trzymania kotła, smażyło się mięso. Z beczek przywiezionych na koniach z Węgier lało się wino strugami. Dziarscy i ruchliwi myśliwi zaopatrywali towarzystwo w dziczyznę: w pieczeń jelenią, słoninę żubrową i łapy niedźwiedzie. Połonińscy gazdowie na wezwanie dostarczali baranów, sera i bryndzy.
Ale przestały jeździć szczytami na Węgry kupieckie karawany ormiańskie, wiodące nieraz do stu koni. Przywoziły one z Kut safianową skórę do Debreczyna, a stamtąd wiozły dukaty. Śmiał się młody Dobosz, gdy mu powiedziano, że wypłoszeni kupcy nie jeżdżą już wcale przez góry. „O, dobro to prawdziwe, nie będzie trzeba uganiać się za nimi po lasach. Tak wprost trafimy do ich komór, do skarbców, do kas — bez frasunku“.