Przychodził dzień — wtedy Wasyluk, odwalając płytę, wyłaził przez wykrotową jaskinię pod jodłę. Wdrapywał się na potężny pień zlodowaciały: Stamtąd patrzył naprzód ku wschodowi. Kłaniał się głęboko w milczeniu Słoneczku świętemu, cicho uśmiechał się do Niego jak dziecko, ramiona wyciągał i szeptał modlitwy. Potem tańczył na pniu, na cześć słoneczka i wyśpiewywał. „Słoneczko, Ty słoneczko, Boża dziecineczko“. — Następnie szedł po długim i szerokim pniu ku Babie Lodowej, Odokii. Gdy tak szedł po długiej nocy zimowej wesoły, uprzejmy i towarzyski Dmytryk, wielką zapewne miał nieraz ochotę powitać ją serdecznie:
— Boże pomahaj, Babaszko. Jak ci się trwa na świecie? Czybyś nie skosztowała mamałygi, bryndzy lub słoninki? A może śpiewanki nowej posłuchasz? —
Ale, gdy zobaczył jej lice, do połowy zasłonięte chustami śniegowymi, obłędne oblicze, głuche i ślepe — wiedział już, kto to jest: Sama zła-dola przeklęta. Dawał jej wtedy prztyczka w nos i śmiał się z niej głośno. I to go krzepiło.
Lecz mocą główną Baby Lodowej jest, że nic nie rozumie. Bo gdyby coś zrozumiała, warto by było choć śmiać się z niej. Bo gdyby choć ten śmiech rozumiała, przez to i sama by się ogrzała. Stopiłyby się jej pokrywy lodowe, roztajałyby i rozpłynęły. I może już mogłaby się ruszyć z miejsca zaklętego. A tak, to stoi skamieniała, zlodowaciała. Nic nie pyta, nie widzi, przetrzyma wszystko. I wieje bez końca zimnem, mrozi, uśmierca, w lód wdeptuje.
Nawet upośledzeni, od urodzenia zabiedzeni i zadeptani już przez nią ludzie chowają się od widoku złej doli, zakrywają oczy i głowę płachtami zasłaniają, nie chcą wymówić jej przeklętego imienia. Może dlatego już dawno nazwali ją Odokią, co znaczy „dobra zjawa“. Lecz nawet i we śnie, gdy czasem mignie tylko jej cień upiorny, już jęczysz, człowiecze, i budzisz się z krzykiem, spotniały z przerażenia.
A ten tam junaczek, choć go dla szczęścia, jak widać, cały świat boży wybrał i błogosławił, co dnia Babie Lodowej przeklętej, w maszkarę spozierał, co dnia się z niej wyśmiewał: —
— Wiej sobie wiedźmo-zimnico! Twoja to robota. Serca watrowego mi nie zgasisz. Choćbym ginął na tej tu połoninie, jeszcze śmiać się będę i śpiewać. —
I tak żadne z nich nie przemogło drugiego. Milczała i mroziła Baba Lodowa, śmiał się i śpiewał Wasyluk. Każde dla siebie.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/352
Ta strona została skorygowana.