budynki gospodarcze. Z tyłu zaś były nowe i duże stajnie i obory, połączone gankiem otwartym z jeszcze jedną chatą, jasną i nową, zaopatrzoną w dość duże okna. W niej mieszkali po latach przybrani synowie Foki.
Z przodu starego obwarowania jeszcze jedno osobne podwórze, a dalej niemały budynek, chroniony zewsząd, bo pośród wielu węgłów, w miejscu dawnej komora nowa przeto jasna, lecz już od sklepienia daszków nad gankiem mroczna, a wewnątrz ciemna, bo bez okien. Tam przechowywano większe zapasy żywności: całe szeregi beczek, berbenic i małych baryłek, w mich bryndza, masło, mleko kwaszone, zapasy ziarna i mąki, łoju, wosku i jasnozłotego przędziwa. Na półkach porozrzucano niezliczone kłody rewaszowe, karbowane i ryte na deszczułkach obliczenia z połonin i robót leśnych. Tam przesiadywał niegdyś dniami, szczególnie zimą, ojciec Foki Maksym, milczek, co zamiast mówić, rewaszował, rozmiłowany nie tylko w obliczeniach pasterskich i wyrębowych, także w pamiątkowych karbach dawności, z różnego drzewa stosownie do ich zawartości. Sam Foka, mimo że podczas wyrębów nauczył się dokładnie zawikłanych obliczeń, nie nabrał do nich upodobania. Dalej za tym budynkiem znów małe podwórko, na nim tuż przy komorze, pod strzechą w szeregach ule. Pod daszkami ogrodzenia chowano wszelkie narzędzia gospodarcze, drewniane i żelazne. Stamtąd już widać było olbrzymi sad.
Tak z biegiem lat rozrosła się stara grażda. Miała oprócz starego ogrodzenia jeszcze pięć zamkniętych podwórców, dwa z przodu a trzy z tyłu. Z jednego zamkniętego podwórka na drugie wchodziło się przez chaty i budynki. Z boków był dostęp przez niskie bramy. Każdą bramę nakrywał wysoki, stromy daszek. Do obu stron grażdy od zachodu i od wschodu słońca tuliły się ogrodzenia grażdowe, młodsze lecz bardziej rozrosłe, szersze i jaśniejsze od podwórek. Tam to gnieździły się poddasza, piwnice, składy opału zawsze pełne bukowych polanek, równo poskładanych i podręczne składy paszy. Wiadomo, że pożar nigdy nie wybuchnął w tych zakamarkach. A dość byłoby iskry, aby chata spłonęła. Rzecz w tym, że takie domostwo trzeba umieć zamieszkać, czuwając z nie mniejszym napięciem jak niegdyś w puszczy w obronie przed dzikim zwierzem, a potem przed najazdami. Na noc zamykano wszystkie bramy i wówczas każde podwórko grażdowe było jakby małym światem dla siebie, niewidocznym spoza osiedla.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/72
Ta strona została skorygowana.