nania ani przebaczania za krew, posłały go do furdygi. Siedział tak, hej Boże święty, kreminarami-furdygami, czy w Budapeszcie, czy w Aradzie, niemało czasu, kto by tam zliczył. Ale też niemało świata i ludzi poznał. Opowiada o tym wszystkim, tylko słuchać.
Byli i tacy jak sam Foka Szumejowy, jak Marko Mehedeniuk mistrz wielki, jak wójt żabiowski Dmytrej, jak ten Andrijko, słynny powiastun, co bywali w Wenecji, a nawet w Rzymie u samego Ojca świętego.
Ale znów dużo takich było dawniej i dziś się zdarzy niejeden, co ani razu przez całe życie nie byli nawet w Kosowie. Jak to się mówi: od urodzenia nie bywali w mieście żadnym, ani nikt z ich rodu. O mieście tylko tyle słyszeli, że tam śmierdzi, aż dusi, nie ma wody, nic nie widać, że ciasno i strasznie. Stąd też domy nastawiane jeden drugiemu na głowie i tak też biedacy ludzie latami mieszkają, jeden drugiemu nad głową się tłoczą. Zdarzy się jednak, że taki „niechożały“ (nieuchodzony) gazda musi się wybrać gdzieś daleko do miasta, czy do Kosowa, czy do samej Kołomyi. Wtedy jest źle. Gazda, podobnie jak jego nieuchodzony koń, co latami gustuje na pastwiskach, stracha się łatwo, traci wiele czasu, gubi różne rzeczy. Na dolskich gościńcach fury śpieszą się okropnie, nie wiadomo po co. Woźnica wrzeszczy i grozi z daleka, a tu gazda zagapi się i już fura najedzie nań, zrani konia, trąci człowieka. I jeszcze ten woźnica dolski, paskudne człowieczysko, najmniejszej grzeczności nieświadom, widać, że z pustego rodu, nawymyśla tak, że w górach za takie głowę by zrąbali. A ten jakoś nic, jedzie sobie dalej. Marny naród. Do miasta przychodzi gazda albo zbyt rano o świcie i tam wyczekuje cierpliwie przed urzędem do południa, albo choć i w biały dzień przyjdzie, ale dla nich czegoś za późno, czekajże teraz przez noc. Tam u nich swój czas.
W samym mieście znów plaga. Miejscy pustaki, łobuzy i rzezimieszki, gdy zobaczą taką postać gazdy, z koniem objuczonym liżnykami i osiodłanym godnie, otaczają go jak komary i bąki. Tak się uwijają, że wyciągną mu w końcu z torby nieraz i całe pieniądze. A czasem taki pies miejski po prostu wyrwie mu z rąk pieniądze, trąci go, uderzy i ucieknie. Szukaj go teraz, kiedy tu każdy tak samo wygląda, jeden jak drugi. Idź z tym do policji, a tam, gdy odszukasz ich w końcu, policyjne posiepaki złoszczą się i klną gazdę, jakby to ich własne pieniądze. A co starsza szarża śmieje się, kiep-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/89
Ta strona została skorygowana.