Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/18

Ta strona została skorygowana.

niem obładowanym zakupami i podarkami. Gdy chmury rzedły, zobaczyli się raz i drugi, i w tej chwili, według starej recepty, obaj pośpiesznie oddalili się w przeciwnych kierunkach. To uspokoiło chwilowo każdego.
Byli to ludzie przywykli do harców Czarnohory. A przecież co jakiś czas ten i ów kładł się na ziemię, by przeczekać poryw wichru. Lecz odpocząć nie było gdzie, a nawet tylko zatrzymać się nieco dłużej nie było po co.
Skaliste urwiska Berbenieskiej były mokre, śliskie, niegościnne. Ukryte w łonie pasma między dwoma bliźniaczymi wierchami, długie a wąskie jeziorko Tomnackie szamotało się z wichrem, toczyło spore fale, zalewało pianą płaskie brzegi. Było bardziej samotne niż zwykle, bardziej smutne. Nakazywało zostawić je — tak z wichrem.
Na grzbiecie ruchome mgły niby to pozwalały już na chwilę przypomnieć podobieństwa dobrze znanych wierchów, naprawdę jednak nie dały rozpoznać żadnego. Wciąż gasiły zarysy, wciąż znów łudziły, szydziły po prostu. Bezpieczniej było iść za myślą i za stopą niż za wzrokiem. Płaj wciąż gubił się wśród głazów. Wędrowcy gubili go tym częściej, im więcej go szukali. Ogłuchli od łoskotu wichru, zaniewidzieli od mokrej mgły, stracili rachubę czasu, nie wiedzieli dobrze czy to dzień jeszcze, czy już wieczór. Raczej dziwili się, niż się bali. Cierpliwie zachowywali wszelką ostrożność, by wiatr nie strącił którego w berdo.
Po wielu, wielu godzinach, po uciążliwej przeprawie wśród mgieł, skał, mchów śliskich, dopiero głęboko po stronie leckiej, już poniżej źródlisk a niedaleko kolib pasterskich wychylili się z chmur.
Niewypowiedzianej to szczęśliwości chwila wrócić do światła, do świata!
Wyrwali się huśtawce wiatrowej, ujrzeli jak dobrotliwe popołudniowe słońce poufale igrało w okienkach z dala widocznych nielicznych chat. A wciąż dziwnie im było jakoś, że nie do piekieł idą, nie do mgielnej krainy Syrojidów, lecz do chat i na wesele.
Wędrowcy, każdy dla siebie, usiłowali rozpoznać gdzie są. Wyrywali się wzrokiem coraz dalej, hen ku pasmom odległym. A tam najszczodrzej światło zasypało przestrzeń. Przeciążało ją światłem, przetapiało. Nie topiło jak mgły, lecz podwyższało rzeczywistość do przemienienia. W widmowe mary, w pochody duchów światła.