Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/257

Ta strona została skorygowana.

parzące mrozem obrzydliwe resztki. Po czym rozcierano rębaczom śniegiem nogi, całe w ranach, co cuchnęły spalenizną od tarcia. Nacierany przez Pańcia Mandat stękając z cicha śmiał się resztką sił.
— Pańciu, a może by tak Elektrykę waszą puścić przeciw Odokii?
Pańcio nie rozumiał.
— Przeciw jakiej?
Mandat choć śmiał się nadal, odpowiadał z trudem.
— Przeciw zawiei maczkowej, tej corocznej, a także przeciw takiej, co raz na sto lat.
Iwanysko podniósł się żywo z posłania. Otwierając oczy i mrużąc zaraz, zapytał półgłosem.
— Właśnie, że chciałbym wiedzieć, co tamci robią przeciw —
Pańcio oglądał się pytająco. Skurczył się i skrzywił żałośnie, przerwał nacieranie. Tymczasem leżący w kącie Giełeta odpowiadał Iwanyskowi szyderczo:
— Nie martwcie się, Iwanysku! Bogacze potrafią, potrafią, ho-ho —
Mandat w gasnącym śmiechu syknął:
— Lepiej od nas uciekać?
— Elektrysz, elektrysz — szydził głucho Giełeta.
— O czymże mówicie? — wydobył z siebie Pańcio.
— O czortach — prysnął Mandat — tych co nas tak —
Witrołom poderwał się i krzyknął.
— Przestać! Nie wolno! Nam swoje prawa, im swoje.
— Ależ czorty widziałem, widzieliście — upierał się Mandat.
Pańcio rozjąkał się.
— Czy-czyście powariowali? Jakież czorty?
Zniemożony Mandat podtrzymywał swoje ze śmiechem.
— Czortowa popownia i to najstarsza! Z tych najbielszych. Któż ich nie widział?
Witrołom wrzasnął dziko.
— Milczeć, psi pysku! Wara przezywać, naruszać. Gazdo, pogróźcie, bo koniec nam.
Zaszczekali jeden przez drugiego, to szydząc, to grożąc, lecz Foka zbliżył się i wnet ucichły żarty i groźby. Foka tłumaczył oględnie Pańciowi.
— Rozumiecie? Zamiecica, urwała się z wierchu śnieżna zasowa — no, zawiź —