mię. Sama pochyliła się, prawie padała, lecz wyprostowała się, stąpała mocno dalej.
— Widzisz, Jasiu, przez ciebie, nie gniewaj się, Połahniczko — mówił dobrodusznie Giżycki, stając i otrzepując spodnie. Połahniczka odwróciła się ze śmiechem.
— A może Jasio chce spróbować?
Tomaszewski przyjął wyzwanie, zaczęli się szamotać, a tymczasem inne kobiety omijając ich przechodziły dalej. Już ciskał Jasio dziewczynę, już prawie padała, lecz nagle wyrwała się, odskoczyła, wyprostowała się i sklęła:
— Ty babiarzu pusty, ty myślisz że tu Żabie — skoczyła nań jak kot i z całej siły cisnęła nim, aż położył się jak długi na trawę.
Głośny śmiech przeszumiał przez szeregi kumpanów, najszczerzej chociaż ciszej cieszyły się kobiety. Jasio wstawał, opanował się.
— Ech, głupia, ciesz się i uciekaj, jeszcze bym ci coś złamał.
— Złam, złam — stawiała się Połahniczka zaczerwieniona, zadyszana lecz ze śmiechem.
Naśmiewali się z niej z daleka, lecz żaden jej więcej nie tknął. Połahniczka ściskała małe kułaki, groziła z daleka. Biłohołowa przyglądała się mocowaniu z wyniosłym uznaniem.
— Takie u nas dziewczyny.
Kraszewski orzekł:
— Wcale niezła na popas, ale trzeba mocnego.
Giżycki machnął ręką:
— Niech sobie szuka mocnego.
Tomaszewski pocieszał się:
— Nie bój się, znajdzie się taki co ją ciśnie.
Następnie szły żony rębaczy bystreckich, wątła i smagła na twarzy żona Iwanyska o głębokich zalęknionych oczach, barwy ciemnego mchu. Urocza, ale za cicha, nieciekawa dla młodzieńców. Tomaszewski zalecał ją z pogardliwym uznaniem:
— Główna wiedźma.
Gęsicki orzekł:
— Para do swego molfara.
Dalej szła żona Matarhy, wielka i szeroka jak żadna z kobiet górskich.
— Kartofla magdeburska — mówił Kimejczuk.
— Ciężkie kobylisko — mruknął Kraszewski.
Tomaszewski pytał z podziwem:
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/302
Ta strona została skorygowana.