nikt nie zdołał odkryć niczego brzydkiego ani nawet pospolitego. Czyżby święta dziewczyna?
Dlatego niedawne dzieje z paniczem, choć nikt dokładnie nie wiedział nic ani nie wyśledził, przysporzyły ludziom sporo zabawy lub złośliwej uciechy. Może byłoby inaczej, gdyby odezwała się, gdyby zażartowała. Cóż można było jej zarzucić? Że przyjmuje od panicza coraz to nowe i coraz wspanialsze podarki. Ale co było między nimi? Panicz przychodził do chaty w biały dzień i odchodził, a ojciec wraz z Mariczką odprowadzali go razem do kładki na rzece. I to wszystko. Kobiety długo jeszcze mówiły o niej dobrze lub wstrzemięźliwie. Dopiero publiczne hołdy składane jej przez szalonego panicza-przybłędę rozwiązały języki, zamazały jej sławę. Inaczej sądzi się gęsiarkę niemrawą, inaczej taką co wystrojona jak żadna inna i którą pasowano głośno, nie tyle na śmiech co dla wyzwania wszystkich, na królewnę gór. Przeto nawet najnowsze wieści, ze rzekomo przepędziła panicza — bądź co bądź pana z panów jak mówiono — przyjęto nieufnie, a potem ze złością. Bo za cóż dostała te fatałaszki kosztowne? I na jaką pamiątkę je nosiła?
I panicz to był osobliwy, wiatr-pędziwiatr ze stepu, dorodny drągal, czarnooki, czarnobrewy, ale co tu mówić — czort. Wlatywał niespodzianie z Bukowiny, nawet skądś z granicy besarabskiej i znikał. Przyjeżdżał do swej siostry, dziedziczki z Krzyworówni, młodziutkiej lecz wówczas już lubianej powszechnie. A panicza, z tych którzy go znali i zetknęli się z nim, nikt nie lubił. Raczej bano się go wszedzie, ustępowano mu z drogi. Nie tylko zarębał tu i tam niejednego panka w pojedynku i dzięki takiej sławie przeszywał i roztrącał ludzi zuchwałymi oczyma. Roztrącał także tych, co go nie znali i nie bali się. Po prostu bryczką swą potrącał fury spotykane na wąskich stromych drogach nad Czeremoszem, ilekroć wychylił się z zakrętu czwórką spienionych karoszy, nad którymi nieustannie strzelał długi batog, a znad batoga strzelały oczy awanturnika. Wiatr szarpał mu czarną grzywę, a bryczka przelatując przez wyboje i jamy wzbijała tumany kurzu lub chlapała błotem. Toteż który woźnica zoczył go, jak oparzony wyskakiwał ku swym koniom i w popłochu uprowadzał je, choćby na sam brzeg rzeki. Zdarzyło się już bowiem, że strącił jakąś furę z brzegu do rzeki i pośpiesznie a hojnie dołożył batem nieszczęsnemu woźnicy. Toteż przekleństwa głośne, gorące życzenia złamania karku i zawzięte obietnice odpłaty le-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/336
Ta strona została skorygowana.