patrząc na kolegę, jakby tylko do niego jednego kierował swe uwagi. Nie dokończył, gdyż pan Opadzki zwrócił się nagle do Franusia i rzekł:
— Idź tak, jak stoisz z gałganem na łbie i sprowadź mi tu gulonów. Idź od dymu do dymu i mów, że ja ich proszę do siebie, a żywo, żywo...
To powiedziawszy, wstał od stołu, złożył ukłon współbiesiadnikom i ruszył prędko do swej kancelaryi.
Nie upłynęło jeszcze i pół godziny, gdy już tłum drobnych mieszczan, zgromadzony w izbie kredensowej, oczekiwał na dziedzica. Byli to przeważnie ludzie starsi, niektórzy bardzo starzy. Wszyscy ubrani byli w długie błękitne kapoty, nie wyjmując tych, którym do uzupełnienia odświętnego stroju brakowało butów. Ci wszyscy «obywatele» miasta Zimnej odrabiali we dworze pańszczyznę pospołu z «chamskiemi duszami». Na twarzach ich, na twarzach czarnych, suchych, wynędzniałych, malował się niepokój, w postawach widniała służalcza cierpliwość.
Gdy pan Opadzki wszedł do izby, wszyscy, jak łan zboża na wietrze, schylili się ku ziemi.
— Widzieliście, obywatele — zaczął dziedzic odrazu, wskazując na Franusia, który wszedł za nim — widzieliście, co to chłopkowie robią, jak sobie poczynają.
— Widzieliśmy, jaśnie panie — odpowiedzieli chórem.
— Zranili człowieka i byliby go zamordowali. Za łaską Bożą tylko uszedł szczęśliwie. Mówił wam resztę, więc wiecie. Cóż ja mam począć z takimi ludźmi, pytam się was, co ja mam począć? Wczoraj było tam jeszcze cicho i pobożemu, dziś zjawia się taki Pulut...
Strona:Stefan Żeromski - Wczoraj i dziś. Serya druga.djvu/108
Ta strona została uwierzytelniona.