Strona:Stefan Żeromski - Wczoraj i dziś. Serya pierwsza.djvu/17

Ta strona została uwierzytelniona.

waniu dróg swych i soku. Za rowem były mokre łąki. Deszcze wiosenne zostawiły na nich płytkie jeziorka granatowej wody, rozlane tu i owdzie. W tych smugach kąpały się długie, płomiennożółte zagony jaskrów; na miejscach suchych, pod cieniem leszczyn, widniały bladoniebieskie przylaszczki. Naokoło lśniły się w słońcu młode hajdamackie trawy. Zbolałe oczy pani Ewy, błąkając się bezwładnie po miękich kępach ziół najbliższych, zbierały z nich i wnosiły do duszy jakiś kordyał przedziwnie uzdrawiający.
— Jakżeście wy szczęśliwe, jakżeście wy szczęśliwe!... — mówiła cicho.
Jasna zieloność i niezmierna rozmaitość kształtów, wgłębienia szerokich, soczystych liści i rytmiczne pochylanie się od wiatru wysokich słupków — działały tak na duszę pani Ewy, jak niektóre soki traw, niweczące działanie zabójczych trucizn. Przedewszystkiem litował się nad nią ciepły i pachnący wietrzyk polny. Ulegała złudzeniu, że ten chyży wędrowiec opuszcza dla niej wysmukłe trawy, że sfruwa z kwiatów pachnących najbardziej, ażeby ją owiewać i pieścić, ażeby wysysać pot z jej czoła, wchodzić do płuc, dotykać nerwów i w głębiach duszy, nad rozszalałymi nurtami rozpaczy wołać swym słodkim głosem: — rozkazuję ci, ucisz się burzo!...
Po prawej ręce od gościńca szła w poprzek łąki wązka dróżka. Wyżłobione jej koleiny ledwo było widać pod krótką, kędzierzawą trawą. W tamtę stronę właśnie pofrunęła pliszka. I pani Ewa udała się za nią, niby przez sen wiedząc, że nie idzie ku stacyi kolejowej. Jak długo stała, — nie umiałaby również powie-