już niegrzeczne, lecz wprost obelżywe, do czego niejednokrotnie zmuszało mnie jego zachowanie się. Ja jeden miałem przywilej bezkarnego znieważania go. Widocznie upatrywał w tem należną mi rekompensatę za ciągłe drwiny i prześladowanie bez końca mojej osoby. Zresztą może był powód inny, głębszy — nie wiem.
Czasami umyślnie przesadzałem w obelgach, by zmusić go do rozprawienia się ze mną na serjo, a w następstwie do zerwania zupełnego stosunków. Nadaremnie. Przeczuwając, o co idzie, zbywał moralne policzki słodziuchnym uśmiechem i obracał wszystko w żart...
W końcu pozbyłem się go. Zaszedł wypadek, który zdawał się mię raz na zawsze uwalniać z jego szponów. Zginął nagle, śmiercią gwałtowną i to pośrednio przezemnie.
Raz przywiedziony do ostateczności uderzyłem go w twarz. Brzechwa w pierwszej chwili żachnął się; zbladł jak ściana i wtedy raz jedyny w życiu ujrzałem szczególny, stalowy błysk w jego oczach. Lecz był to tylko moment, bo zaraz maskując wzburzenie, położył mi drżącą jeszcze rękę na ramieniu i rzekł z dziwną wibracją w głosie:
— Niepotrzebnie się pan uniósł. To na nic się nie zda. Wogóle ani ja pana, ani pan mnie nie może obrazić. Widzi drogi pan, to całkiem tak, jak gdyby ktoś chciał spoliczkować samego siebie. My obaj stanowimy jeden układ.
— Podlec! — mruknąłem przez zęby.
Strona:Stefan Grabiński - Niesamowita opowieść.djvu/49
Ta strona została uwierzytelniona.