Jak nowonarodzony, splądrowany, nagi,
Leżałeś, jeszcze lekko gałązki się chwiały,
Tyle zostało życia, wielkości i chwały,
By ukazać, żeś umarł, nie tracąc odwagi.
Ile trzeba, by runąć, gdzie skrwawiona ziemia,
Zryta trawa i ciepła gleba stratowana,
Reszta, synu człowieka! to zmiażdżona rana,
Ułomki kości w miazdzce i pożar cierpienia.
W trumnę z konserw blaszanych, książę! cię zamknięto,
Przewieziono za morze, nakryto sztandarem,
Jak On, widziałeś niebo, spopielone żarem,
Słyszałeś salwy, werble i wojskowe święto.
Nie do ojczyzny-ś wrócił, ponsowy, nie blady,
Nie miał cię kto otulić, zwaliły się trony,
Kiedyś spoczął na łące wiosennej, zielonej,
W obcej ziemi, nieczuły, spragniony parady.
Ta gwiazda, która wzeszła, nazawsze runęła,
Pogrzebałeś nadzieje, zbyt ciężkie dla ciebie,
I przetrwałeś. Gdy świta na wybladłem niebie,
Garstką prochu-ś jest, którą dłoń matki ujęła.