Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Prokurator Alicja Horn tom I.pdf/159

Ta strona została skorygowana.

dząc, że Winkler zorjentował się i zasłonił się przed ciosem, trzymanym w ramionach drabem.
Przelotnie rzuciła okiem na trzeciego.
Ten dźwignął się z trudem i pełzł na czworakach w stronę parkanu placu wyścigowego. Na jezdni pozostała laska.
Nie namyślając się, porwała ją i, zamierzywszy się oburącz, chciała uderzyć tego, który właśnie usiłował dotrzeć nożem do ramienia Winklera.
Pewna była ciosu, jednakże zaszło coś niespodziewanego: Winkler rzucił trzymanego w objęciach draba na jego towarzysza i cios żelaznej laski ugodził w rękę ściskającą nóż.
Napastnicy porwali się z ziemi i zaczęli uciekać.
Spojrzała na Winklera.
Śmiał się!
— Strasznie dawno nie miałem nic w tym rodzaju — w jego głosie zadźwięczała jakby ulga.
Po twarzy spływała mu krew. Kołnierz futra zwisał żałośnie, prawie zupełnie urwany.
Uważnie obejrzała laskę i rzuciła ją na chodnik.
— Że też nikt nie nadszedł — powiedziała spokojnie, otrzepując rękawiczki.
Drucki ocierał chusteczką krew.
— Owszem — zaprzeczył — widziałem dwóch przechodniów w wylocie ulicy Śniadeckich, ale widocznie woleli nie wtrącać się do nieswoich spraw. Torebki pani nie zrabowali?
— Nie.
— Chodźmy zatem.
Szli w milczeniu. Alicja sama nie była tchórzem. To też jeżeli jej tak bardzo ten Winkler zaimponował, to nie odwagą, lecz swą nesłychaną przytomnością umysłu, no i zręcznością. Jego mózg, zmysły i mięśnie znajdować się musiały od lat w zażyłej współpracy, działały tak sprawnie, i tak błyskawicznie.
— Nie uważa pani — przerwał jej rozmyślania — że należałoby jednak dać znać policji?