Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Prokurator Alicja Horn tom I.pdf/17

Ta strona została skorygowana.

— Narazie... tysiąc wystarczy.
— Proszę.
— Dziękuję, Karolu. Mam nadzieję wkrótce ci oddać.
— Mniejsza o to. Cóż zamierzasz robić?
— Jeszcze nie wiem. Rozejrzę się. Narazie kilka dni w łóżku w hotelu.
— A dokumenty masz?
— Mam. Nazywam się teraz Jan Winkler... Ale już późno.
— Pierwsza — potwierdził profesor, spoglądając na zegarek. Gość wstał.
— Dowidzenia, Karolu.
— Zaczekaj... chwilę. Nie chciałbym, byś odszedł tak zaraz... Nie proponuję ci, byś zamieszkał u mnie. Z wielu względów jest to niemożliwe...
— Ależ, Karolu, ja bynajmniej nie miałem zamiaru...
— Nie — przerwał profesor — wiem, że nie chciałbyś tego. Ale widzisz, nie znaczy to, byś nie miał mnie odwiedzać... Jestem piekielnie samotny, przeraźliwie samotny... Nie spytałeś, ani słówkiem, nie wspomniałeś o nim, a przecie może cię obchodzić jego los.
Fakir zmarszczył brwi:
— Mówisz o swoim synu?
— Mówię o synu Wandy.
Zaległo milczenie. Profesor Brunicki wpił się wzrokiem w twarz gościa i zaczął mówić jakimś bez-barwnym, monotonnym głosem:
— Dorasta... Duży już jest... W ramionach niemal już całkiem tak szeroki, jak... ty... Ma takie same jasne, płowe, włosy i takie zmysłowe usta... I nozdrza rozdęte i oczy, ogromne niebieskie, oczy o fenomenalnych ciemno-złotych źrenicach... żaden okulista takich nie widział... A ja przecie znam aż dwie pary takich fenomenalnych oczu... Nie, nie dwie... to jest ta sama para...