Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Prokurator Alicja Horn tom I.pdf/187

Ta strona została skorygowana.

— Dałeś słowo, — nie ustępowała — że nie weźmiesz mnie... No więc, dobrze, dobrze... Ale nie odmawiaj mi swoich pieszczot... Przecież to wolno...
— Luba, ja oszaleję! Czy ty nie rozumiesz?!...
— Nic nie rozumiem, nic nie chcę rozumieć — tuliła się do niego — mój cudny, mój najsłodszy...
Miał ręce gorące, jak płomień, a skóra jej, jak marmur była zimna. Miał wargi spieczone, a usta jej były soczyste i wilgotne.
Ostry dzwonek telefonu obudził ich i otrzeźwił.
Słuchawka drżała w ręku Luby i głos jej drżał: — Słucham?
— .....
— A, to ty?... Co chciałeś?
— .....
— Mały na spacerze. A ja zaraz wychodzę, bo przyszedł kapitan. Idziemy razem.
— .....
— Dobrze. I ja cię całuję. A nie spóźnij się na obiad.
Drucki przetarł czoło, poszedł do jadalni, wypił duszkiem dwie szklanki wody i zapalił papierosa.
Luba pocałowała go w usta i pobiegła ubierać się. Po kilku minutach zjawiła się gotowa.
— Pani Lubo — zaczął Drucki, lecz ona mu przerwała:
— Tylko nie morały, kapitanie, tylko nie morały!
— Jednak...
— Przecie to było takie niewinne, a takie cudne. Chodźmy, chodźmy.
Zajrzała jeszcze do kuchni, wydała jakieś dyspozycje i zeszli na ulicę.
Przed bramą stał długi popielaty, jak mysz, dwuosobowy samochód, lśniący świeżym lakierem.
— Ach, jaki piękny samochód — zawołała Luba — ciekawam czyj to może być.
— Cacko — potwierdził Drucki.