Załkind przyszedł punktualnie. Był to człowiek wyraźnie chromający na lewą nogę, która w dodatku swem skrzypieniem zdradzała protezę. Jego drapieżna twarz z dużą blizną przez policzek i świszczący głos sprawiały raczej przykre wrażenie, jak i ruchliwość małych czarnych oczu.
Klnąc strome schody wszedł na drugie piętro i zapukał we wskazane drzwi, potem zamknął je za sobą i z pośpiechem zbliżył się do łóżka:
— Hallo, kapitanie, co za radość, że pana widzę! — zaświszczał, wyciągając rękę.
Drucki z uśmiechem podał swoją:
— Nie spodziewał się pan, co?
— Ale co panu jest, kapitanie? Chory pan? I w tym parszywym hotelu? Dawno pan w Polsce?
— Pomału, mister Jack, bo doprawdy nie zdołam panu na wszystko odrazu odpowiedzieć.
— Ach, kapitanie, czyż nie widzi pan, jak się cieszę! Cóż za piękny dzień w mojem życiu! Myślałem, że pana już nigdy nie zobaczę. Ileż to lat? Chyba cztery?
— Pięć — poprawił Drucki.
— Pięć lat! I jakże New York? Czy wciąż spirytus jest takim dobrym interesem?
— Nie wiem. Cóż pan myślisz, Jack, że ja wciąż siedziałem w tej dziurze. Zaraz po panu djabli mnie stamtąd wynieśli.
— Dokąd?
— Fiu, fiu!... Zadługo byłoby opowiadać. Londyn, Marsylja, Konstantynopol, Berlin, Paryż i znowu Australja, i Chiny i Brazylja... Tak, Jack, nie umiem siedzieć na miejscu.
Załkind przysunął swoje krzesło do łóżka i cmoknął:
— Piękne życie, ciekawe życie, ale co pan z tego ma?
— Wolność, Jack, wolność.
— Rozumiem, to duża rzecz, wolność. Ale najwię-
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Prokurator Alicja Horn tom I.pdf/22
Ta strona została skorygowana.