Od drzwi jeszcze kiwnął dłonią uśmiechniętej Kazi i wyszedł.
Mróz był tęgi, śnieg chrzęścił pod nogami. W taksówce, do której wsiadł Drucki na roku Szpitalnej, zawarczał motor i szofer stracił dobre trzy minuty, zanim wóz ruszył.
W hotelu było, jak codzień o tej porze, jeszcze zupełnie cicho. Drucki wziął letnią kąpiel, wytarł się ostremi ręcznikami, aż się zaróżowiła skóra, wypił kieliszek konjaku, nastawił budzik na dwunastą i położył się do łóżka.
Zasnął natychmiast. Jego zdrowy organizm działał sprawnie na rozkaz i po pięciu godzinach pokrzepiającego snu z równą łatwością gotów był do życia najbardziej intensywnego.
W ciągu godziny załatwił się z goleniem, myciem i garderobą i zadzwonił do Załkinda:
— Czy jest pan Załkind?
— A kto mówi? — zapytał kobiecy głos.
— Tu Winkler.
Odpowiedzią na to był wielki pisk w słuchawce.
— Cóż u licha — pomyślał Drucki.
— Kapitanie! Kapitanie! — wołał radosny głos kobiecy. — To ja! Luba! Dzień dobry, drogi kapitanie! Jakże się cieszę!
— Pani Luba?! Aha! To świetnie! Dziś pani przyjechała?
— Dziś, dziś rano, drogi kapitanie! Borys, Borys! Kapitan dzwoni! Co za szczęśliwy przyjazd, kapitanie, to dla mnie dobra wróżba: pierwszy telefon, jaki odebrałam to od pana! Właśnie od pana!... Popatrz, Borys, jakie szczęście! Myślałam, że z radości zwarjuję, jak tylko dowiedziałam się, że pan przyjechał do Polski!...
W słuchawce rozległ się głos Załkinda:
— Ona mi nie chce słuchawki oddać, co pan, kapitanie, wyprawiasz z moją rodzoną żoną!
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Prokurator Alicja Horn tom I.pdf/67
Ta strona została skorygowana.