Wyskoczył z tramwaju i szybko nastawił kołnierz palta. Siekł drobny deszcz zmieszany ze śniegiem, od Wisły ciągnął przejmujący chłodem wiatr.
Nie znał wcale tej dzielnicy miasta. Gdy przed kilkunastu laty mieszkał w Warszawie, Żoliborz jeszcze nie istniał. Na tem miejscu rozciągały się obie pagórki, teren Cytadeli.
Pomimo dość wczesnej pory ulica była pusta. Zbliżył się do latarni i jeszcze raz rzucił okiem na notatkę:
— Dębowa 26.
Stracił dobre pięć minut na wypytanie jakiegoś lękliwego przechodnia o kierunek, w którym ma iść, by odnaleźć ulicę Dębową. Nie zdziwił się zaniepokojeniu zaczepionego. Wiedział, że swoim wyglądem nie mógł wzbudzić zaufania. Zniszczone i zabłocone ubranie na szerokich barach i od tygodnia nie ogolona twarz.
Z chaotycznych informacyj przechodnia wynikało, że trzeba skręcić wprawo, później będzie tor, za torem czerwona kamienica, później nalewo i trzecia czy druga uliczka znowu naprawo.
Mruknął: — dziękuję — zapchnął zmarznięte dłonie głęboko w rękawy i ruszył szybkim krokiem.
Wiedział, że nie zbłądzi. Miał wrodzony instynkt orjentacji w nieznanych terenach. Poprostu jakiś węch przestrzeni, który nie zawodził go nigdy, czy to w setkach obcych miast, czy na karkołomnych bezdrożach gór, czy w zawiłych labiryntach oceanicznych portów...
Gdy zawrócił naprawo, wiatr znowu uderzył mu