Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Prokurator Alicja Horn tom II.pdf/180

Ta strona została przepisana.

— Mówię to poważnie, Al. I myślę, że mówię do człowieka, równie dobrze rozumiejącego to, jak ja. Lepiej rozstać się póty, póki można jeszcze zamienić szczery uścisk dłoni i uczciwie podziękować sobie wzajemnie za kawałek podzielonego życia, niż zostawiać za sobą gorycz i przekleństwo.
— Ale ja ciebie kocham, Boh — wyszeptała.
— Nie możesz, mnie kochać — powiedział po namyśle — na to, żeby kochać, trzeba pokochać to, co on kocha, co stanowi treść jego istnienia. A ty nie kochasz życia. Nietylko nie kochasz. Nienawidzisz je. Wszystko, co stanowi to życie, więc radość, wolność, swobodę, beztroskę, walkę jawną, uczciwą, na równych szansach, czy ja wiem co jeszcze, słowem, wszystko, co jest mojem największym szczęściem, wzbudza w tobie niechęć. Nie kochasz mnie, Al, nie.
— A jednak dawniej....
— Nie liczmy ubiegłych dni. Nie znam się na tych rachunkach. Nigdy nie umiałem robić coś dzisiaj dlatego, że tak myślałem o tem wczoraj, lub że tak będzie jutro. Może to nawet bardzo niemądrze, ale sądzę, że żyjąc dziś, muszę kontentować się prawdą, jak ją dziś widzę.
Alicja przygryzła wargi. Chciała rzucić się mu do nóg i błagać, by uwierzył, że go kocha ponad wszystko na świecie, że ceną własnego życia gotowa jest okupić posiadanie jego uczucia, że oszaleje, jeżeli on od niej odejdzie...
Milczała jednak. Wiedziała, że byłaby to zła droga, że wszystkie jej słowa, najgorętsze, najpłomienniejsze i poddańcze, odbiją się od jego stanowczości, nie zmieniając jej w niczem. Należało za wszelką cenę odwlec tę rozmowę.
— Boh, — powiedziała spokojnie, chociaż aż drgał w niej każdy nerw — jesteśmy dziś oboje zmęczeni, podnieceni, zbyt ulegający impulsom, oczywiście nie zawsze przez nas samych pożądanym...