Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Prokurator Alicja Horn tom II.pdf/245

Ta strona została przepisana.

uwagi, jakby nie wiedział, że od dziś na sen będzie miał dwadzieścia cztery godziny na dobę, aż do końca świata.
W podwórzu czekał już okratowany samochód. Wewnątrz, oprócz skazańca zajęli miejsca trzej rośli dozorcy, na koźle przy szoferze usiadł komisarz policji. Nadto auto było eskortowane przez policjanta na motocyklu.
— Może pan telefonować do cytadeli, że wyjeżdżamy — krzyknął komisarz wyglądającemu przez okno kancelarji naczelnikowi więzienia i dał znak szoferowi.
Motor zachrapał, otworzono bramę i auto ruszyło. Zaraz na ulicy wyprzedził je motocykl. Po drobnym deszczu, który siąpił przez całą noc, jezdnie wąskich, starych ulic pokryte były lśniącą wilgocią.
Miasto spało jeszcze i tylko zrzadka tu i ówdzie widać było przechodnia, lub stojącą na rogu dorożkę.
— Daj pan gazu — powiedział komisarz — mamy wolną drogę, co będziemy się wlekli, jak z pogrzebem.
— A bo to nie pogrzeb — mruknął szofer, lecz dodał gazu, i auto z rozpędem wjechało za motocyklem w długą, wazką uliczkę.
Lecz tu właśnie, jak na złość, samym środkiem wlókł się wielki wóz, naładowany drzewem.
Policjant, jadący na przedzie, stanął i kazał niemrawemu woźnicy zjechać na chodnik, lecz ten stale nieumiejętnie manewrował swoją szkapą, że na czas nie zdążył i auto trzeba było zatrzymać.
— Zjeżdżaj do cholery! — wrzasnął komisarz.
— Już zjeżdżam, już — flegmatycznie zapewniał brodaty chłop w nasuniętej na oczy czapce, lecz napróżno pociągał lejce. Chabeta kręciła się to wprawo to wlewo i w rezultacie fura z drzewem do reszty zabarykadowała jezdnię.
— Ach, ty niezdaro. — zaklął policjant i oparłszy