Piotr tylko w uśmiechu miał coś z matki, coś, co tak bardzo przypominało uśmiech panny Urszuli Łęskiej.
Jeszcze przed wyjazdem z Warszawy profesor widział się z nią w jej małym pokoiku, gdzie połowę miejsca zajmował fortepian, a na ścianach wisiały za szkłem programy koncertów... Ze Sztokholmu wysłał do niej tylko krótką kartkę. Z Kopenhagi napisze dłuższy list...
— ... i wszystkie ryby, które znajdą się między temi dwoma statkami zostaną porażone prądem. Pozostaje tylko zebrać je zwykłą siecią z powierzchni. Podobno już dziś, uważa pan, jest sposób na wyławianie egzemplarzy pożądanej wielkości. Zależy to od długości fal elektrycznych...
— Którędy wychodzi się na pokład, Piotrze? Chciałbym się trochę przejść — przerwał profesor.
Młody człowiek przeprosił Bawarczyka i wyprowadził ojca na koniec wagonu. Przy samych jego drzwiach prowadził na górę wąski trap.
— Tędy, ojcze, tylko proszę ostrożnie, bo schodki są śliskie.
— Dziękuję ci, chłopcze.
Piotr stał i patrzył za wspinającym się ojcem, patrzył z takim uśmiechem, z jakim niańka spogląda na oddalające się dziecko. Bardzo szanował ojca i miał dlań uczucie, jakie według jego mniemania syn powinien był żywić dla swego rodziciela.
Wiedział już w liceum od nauczycieli, że jego ojciec jest światowej sławy uczonym, że nazwisko jego wymawiane jest dla dodania autorytetu zjazdom naukowym, w których bierze udział, że i teraz w Kopenhadze, oczekuje go świat uniwersytecki, gdyż ojciec ma otrzymać jakieś odznaczenie honorowe.
Dlatego w stosunku ojca do siebie nie widział nic dziwnego. Zajęty nauką i sportami, nie próbował dociec powodów, dla których wysłany został do szkoły za granicę. Nie uważał tego bynajmniej za wy-