odbył widocznie długą podróż; konie były zmęczone, jeźdźcy zgarbieni, wyczerpani.
Gdy się jednak woddali ukazały kontury Chihuahua, wyprostowali się na siodłach, zwierzęta zaczęły rżeć, prychać i rwały z kopyta.
Na czele oddziału jechał oficer średniego wieku, z twarzą pooraną bliznami. Nosił oznaki pułkownika. Dotarłszy do pierwszej ulicy miasta, zatrzymał konie, aby wypytać się o główną kwaterę. Wysławszy naprzód gońca, wkroczył do miasta przy dźwiękach orkiestry, grającej skocznego marsza. W niektórych oknach zjawiły się głowy kobiece, znikły jednak prędko, zobaczywszy, że to Francuzi przybyli.
Obydwa szwadrony zajechały przed główną kwaterę. Mieściła się w tym samym gmachu, z którego uciekł niegdyś Czarny Gerard. Na spotkanie wyszedł pan komendant. Miał na sobie również oznaki pułkownika, był jednak starszy od przybyłego kolegi.
Oddziały sprezentowały broń, przed komendantem stanął ich dowódca i zameldował:
— Camarade, mam zaszczyt przedstawić się, pułkownik Laramel. Jadę do Villa del Fuerte. Wiozę depesze z głównej komendy.
— Witam pana. Zostanie pan tutaj chyba przez kilka dni?
— Jeżeli pan pozwoli, zostanę dwa, trzy dni. A gdzie będę mógł ulokować swych ludzi?
— To drobiazg. W mieście stoi tylko jeden szwadron. Reszta mieszkań, zupełnie wolna, czeka na pańskie dyspozycje.
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 56.djvu/24
Ta strona została skorygowana.
— 1576 —