ludowa. Literatura kopalna, jak nazwał pięknie Mickiewicz poezję ludową, leżała przez długie wieki odłogiem. Była ona, jak woda podziemna, wiadoma wszystkim, ale niedostępna. A jak dopiero za dni naszych mechanika potrafiła dobrać się do niej i wytoczyć na wierzch, tak dopiero z początkiem tego wieku zdołano wytopić z surowego kruszcu tradycji ludowej szczere złoto poezji. Literatura klasyczna poczynała się w gronie osobników odstrzychnionych zupełnie od reszty narodu i do tego jedynie grona dążyła, była więc literaturą jednej kasty, jednej koterji. Utworzona pod wpływem przyczyn istniejących za obrębem większości narodu, nie lgnęła do narodu, ani on do niej. Przygnieciona na samodzielności narodowego rozwoju małpowała muza polska najchętniej Francuzów, rozumowała z Wolterem, deklamowała z Kornelem, wyprowadzała w kontuszu spazmujących kochanków Zaryna, a gdy zaczynała schodzić z tych wyżyn do tłumu, nuciła wśród okropnej nędzy swych włościan rozkosze pasterskiego życia na słomianych dudkach z Wergilego. Po wytrawieniu jednak ograniczonej liczby myśli i kęsów prawideł, wyniesionych z tej szkoły, nastąpił w niedostatku nowych pokarmów głód i śmierć literatury.
Dopiero teraz, po długiem błąkaniu się w kole obcych pojęć i wyobrażeń, literatura polska, oderwana od swej przeszłości, swej przyrody miejscowej i żywiołów swojskich, zwraca się do źródeł ludowych, do poezji ludowej i samodzielnym ożywiona duchem, rozwija się i zakwita. „Krakowiaki i górale“ Bogusławskiego byli pierwszą niewyraźną zapowiedzią nowego kierunku. Spotkał ich los skowronka, który przed wszystkiemi ptakami letniej doby wita pierwszą bryłkę roli, wyglądającą z pod osłony śnieżnej. Zagłuszony niejedną jeszcze burzą, ustąpić musi pierwszeństwa świetniejszym w śpiewie braciom. I sztuka Bogusławskiego zgasła w cieniu jaśniejszych gwiazd, które rozświeciły horyzont naszej poezji. „Wiesław“ Brodzińskiego był niby zorzą, ukazującą narodowi ową stronę nieba, w której zejdzie słońce prawdziwej poezji.
Między operą Bogusławskiego a napisaniem „Wiesława“ upłynęło trzydzieści lat snu, zamarcia ducha narodowego. Był to stan przejścia z gąsienicy do motyla, stan poczwarny nowej poezji. Pierwszy Brodziński, pochwyciwszy przerwany wątek, przyłożył wprawniejszą do tej kopalni rękę, a głos jego nie był długo głosem wołającego na puszczy. Myśl ludowa nie trafiła od razu, rozchodziła się powoli, ale gdzie raz przyjęła się, tam już jak każda wielka prawda, zakorzeniła się na zawsze. Pragnienie nawiązania nici łączących poezję z twórczością ludową było wyrazem przekonania wielu światłych ludzi na początku XIX w. „Zgorzkła obca słodycz“ — wołał Zorjan Dołęga Chodakowski — „bez miary używana, czuć się już daje utęsknienie do prostych i ojczystych pokarmów; zbierzmy je skrzętnie, a czas, sprawca wszystkiego, może wyda nam nowego Bojana“. „Na równinach słowiańskich — wtórował Lach Szyrma — na polach naszych przodków, między naszą bracią, nastręczają się nam skromne kwiaty zachwycenia, zbierajmy je troskliwie“. I młodzież wileńska, jak tego dowodzą ballady Zana i piosenki Czeczota „przebijała się przez ten las dziewiczy“; pomagali jej w torowaniu drogi starsi wiekiem i doświadczeniem. „Gdybyśmy chcieli być troskliwymi, — powiada profesor Leon Borowski — w wyszukaniu pieśni gminnych, nietylkobyśmy głębiej zdołali przeniknąć właściwy, poetycki sposób myślenia i czucia przodków naszych, lecz możeby się odkryły starożytne powieści, dumy religijne i historyczne podania, godne iść w porównanie z pięknemi balladami angielskiemi i poezją trubadurów“.
Brakło jeszcze gieniusza, któryby te odosobione głosy skupił w jedno ognisko i wyprowadził literaturę na kwietną ścieżkę poezji. Był nim Mickie-