Strona:Upominek. Książka zbiorowa na cześć Elizy Orzeszkowej (1866-1891).pdf/163

Ta strona została skorygowana.

działo, coś się przekształcało w najtajniejszych głębiach mej istoty; wyrywała m się do tego tajemniczego prądu, który kipiał wszędzie koło mnie, wabił nieznanemi mi dotąd ułudami, czarował rozpościerającemi w coraz dalszej, sinej odległości, — nieograniczonemi widnokręgami. Czułam, że mi w piersi coś topnieje, że mi z oczów spada jakaś łuska. Zaciekawiona, rozbudzona, olśniona, widziałam przed sobą niezrozumiałą dla mnie potęgę... życie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Życie me było mi nawet dotychczas zagadką, nie wiedziałam zupełnie o jego istnieniu. Jeśli w sferach oderwanych kazano mi się zastanawiać nad jego celem, to o rzeczywistości tak olbrzymiej, tak zawikłanej nie dano mi najmniejszego pojęcia.
Ta różnorodność stosunków między narodami i w każdem oddzielnem społeczeństwie, — ta kombinacja interesów i zadań między pojedyńczemi indywiduami, była z początku nad siły mego zastanowienia. Ostrocizna w objawach życia prześladowała oczy mojej duszy różnobarwnemi płatkami, ścigającemi mię nawet we śnie, jak tego, co długo patrzył na światło. Miałam w pewnych chwilach wzrok zasnuty mgłami nagromadzonemi z niezdrowego bagniska edukacji ciotczynej. Stopniowo jednak jasne promienie słońca przedzierały się przez te grube tumany, — poza któremi zaczęłam przeczuwać świat inny, wielki, majestatyczny, potężny, prawdziwe dzieło boskie, — i życie pełne twórczej energji, pracy, pełne wiary w teraźniejszość i ufności w przyszłość.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Sama, o własnej sile, możebym zmysły postradała w tym odmęcie... Przykładać tak na każdym kroku ciasny, mizerny, domorosły schemacik do wszystkich stosunków ludzkich, do wszystkich symptomatów życia, obcinać, co za szablon przerastało, — dopełniać, czego brakło, — byłoby pracą herkulesową. Ojciec mi w niej pomagał z całym młodzieńczym zapałem, bo on także nie był wolen od pływów, które na mnie tak pochłaniająco działały... I dziwna rzecz — bardzo często kończyło się na zniszczeniu schematu. Zakłopotanie wtedy mojego drogiego rodzica było wielkie... a argument zawsze ten sam:
— Jesteś mężatką... kobietą obowiązkową... możesz dziś przyglądać się życiu ze wszystkich stron.
Te słowa, jakkolwiek przez takie usta wynurzone, brzmiały dla mnie jak memento — mori... ostrzegały mnie, że z tem życiem ja biedna nie mam nic wspólnego.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Rozbudzona, jakby wskrzeszona działalność wszystkich moich władz, wyrywała się w różnych kierunkach. Znajomości zawierane w podróży zaczęły mię zajmować... przypatrywałam się ludziom zdziwionemi oczyma, jakbym ich pierwszy raz widziała... Przyjmowałam udział w ich troskach lub radości... jakieś dobre instykty budziły się gdzieś na dnie mego wyschniętego serca; jakieś wybuchy tkliwości szybko pierś moją podnosiły, doznawałam nieokreślonego uczucia zadowolenia, zdawało mi się żem wszystkich współpodróżujących jednakowo kochała... Było mi dobrze, lekko i swobodnie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Rozmów słuchałam z niesłychanem zajęciem. I obijały się o moje uszy rzeczy tak straszne, jeśli je było zestawić z tem wszystkiem, czegom się dotąd nasłuchała, a wychodziły z ust tak pogodnie uśmiechniętych, komentowane były spojrzeniem tak czystem i szlachetnem, żem sobie z przestrachem zadawała pytanie: