— Czy może być, ażeby czoła piękne i rozumne ludzi, co to wszystko głoszą, naznaczone już były piętnem potępienia?
Słyszałam jak dziewice jaśniejące urodą, ze śmiechem, który dźwięczał niby dzwonek głoszący hymn młodości, mówiły o szczęściu... słyszałam, jak młode matki, wpatrując się w modre oczęta swych niemowląt, śpiewały im półgłosem do snu piosenkę szczęścia...
— Mój Boże, powtarzałam z trwogą w sercu i z zarodem wątpliwości w umyśle, czyż ty ich nie nauczysz, że to wszystko marność, tymczasowa pielgrzymka, że ich udziałem cierpienie?
Świat... życie... szczęście... te trzy wyrazy oplotły mnie niby zwoje węża laokonowego... Gorączkowo pragnęłam światła... rozproszenia ciemności... Zaczęłam wątpić...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Nie mogąc rozumieć ludzi, zwróciłam się do książek... W dziejach szukałam tajemnicy napotykanych sprzeczności. Dlaczego ten naród żyje inaczej, niż tam ten, dlaczego co innego kocha, co innego nienawidzi, w co innego wierzy, gdy mię uczono, iż wszystkie są dziećmi jednych rodziców? Dlaczego niemożna tym miljonom piersi nakazać wzdychać do jednakowego Boga, do jednakowych ideałów, do jednego szczęścia... Jakim sposobem z tylu różnorodnych dźwięków powstaje jeden akord, w którym niema niepotrzebnego tonu?...
Więc po za dotykalnemi formami, w które człowiek oblókł pojęcia o początku i przeznaczeniu swojem, istnieje jakaś ogólniejsza, bardziej jeszcze oderwana ideja, która mieści i godzi w sobie te wszystkie sprzeczności... więc w tem co mnie nauczono, jest tylko odrobina prawdy, nie cała, bezwzględna, nietykalna prawda?
Na wszystkie te pytania odnajdywałam tysiące odpowiedzi komentujących się wzajemnie. Ludzie z coraz innych społeczeństw, przesuwający się przedemną jak w latarni czarnoksięskiej, zwyczaje, obyczaje, wszystko to było niezrównaną ilustracją do dzieł historycznych, które pochłaniałam, jak by przeczuwając, że na przetworzenie całej mojej istoty mam tylko te dwa miesiące czasu. Tysiące szczegółów z doby mego kształcenia się domowego nagle obudzało się w mej pamięci. Porównywałam, wnioskowałam, rozumowałam... myślałam...
Od tego czytania obłęd mię czasem napadał; ściskałam pałającą głowę w dłoniach, i w obcowaniu z naturą szukałam wypoczynku.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
A natura uczyła mnie po swojemu... Rzecz dziwna, że wobec najmajestatyczniejszych jej widoków nie doznawałam tego uczucia pognębienia i przeświadczenia o własnej nicości, o którem tyle razy mi opowiadano... Widząc, jak na stromym, zwieszonym nad przepaścią cyplu skały gazella szukała sobie trawki, śledząc lot orła w lazurach okalających różowe Alp wierzchołki, stojąc u podnóża gór niebotycznych, lub dumając nad niezmiernemi morza obszarami, nie zazdrościłam gazelli ani orłowi, ja, która myślą sięgnąć mogłam wyżyn dla nich niedostępnych, nie rozpływałam się w uczuciu mej nicości, ja, której trzeba było tylko busoli do żeglowania po oceanie nieskończoności. Natura, jak tkliwa matka, przytulała mię do swego łona, kojąc wszelkie bóle zwątpienia, karmiła mię, niby mlekiem, uzdrawiającem powietrzem i pierś moją napełniała nieznanem mi dotąd zadowoleniem z życia. Oddychałam swobodnie, upajałam się rozkosznemi woniami, którem i wszystko około mnie oddychało... Sam na sam z naturą doznawałam nieśnionych nigdy rozkoszy... nie obawiałam się tej sa-